– Ugrzązł na Kremlu na dłużej, nie wiadomo, kiedy się zdoła wyrwać. Powiedział, że na razie musimy sobie radzić sami. A, dzwonił Korniej. Wezwał wolną zmianę, ale nikt nie przyszedł.
– Co było do przewidzenia. Brali ich prosto z łóżeczek, z ciepełka domowego. Najważniejsze – żeby tylko brali. Wtedy oddadzą. Dobra, dość gadaniny, bierzcie Gusiewa. I wiesz co, Misza… Jak będziecie jechali, przebij się na „rządową”, znajdź kogoś, kto powiadomi jego starego…
Więcej Gusiew niczego już nie słyszał, bo się rozluźnił i chyba stracił przytomność – a może po prostu zasnął.
– No, ależ ty masz melodię do spania! – stwierdził Waluszek siadając obok łóżka, pełniącego rolę szpitalnego tapczanu. – Przespałeś rewolucję i kontrrewolucję. A przy okazji, miło mi rzec, że przedstawiono cię do orderu.
– Przyniosłeś moją „berettę”? – zapytał Gusiew bez entuzjazmu w głosie. Minęły trzy dni i ogromna opuchlizna, w którą wysiłki piwnicznych oprawców przekształciły jego twarz, powoli zaczynała się cofać.
– Wybacz, nie znaleźliśmy jej – Waluszek rozłożył bezradnie ręce. – Może później się znajdzie.
– Akurat się znajdzie… Jakiś śledczy ją sobie przywłaszczy. Szkoda spluwy, zabiłem dla niej człowieka.
– Wiem, jak zabiłeś. Daniłow wszystko mi barwnie opowiedział.
– Zełgał pewnie.
– Być może. A wiesz, „browninga” sobie znalazłem. Wszystko jak należy, zdobycz wojenna. Wtedy, jak ciebie wyciągaliśmy.
– Gratuluję. Wóz naprawiłeś?
– Nie było kiedy. Jeszcze zdążę. Na razie jeżdżę „dwudziestką siódemką”. Wóz z charakterkiem i znaczny, cały postrzelany. Wiesz, jak krawężniki na jego widok drętwieją? Aż chętka bierze, żeby przepisy przekraczać.
– Co w oddziale?
– Nie uwierzysz. Przysłali uzupełnienie – te same głąby, które przyszły, żeby nas pozabijać. I jacyś tacy zuchwali… Wiesz kto jest nowym szefem? Twój przyjaciel, Korniej. Szef dostał awans, chyba w dyrektory pójdzie.
Gusiew westchnął ciężko.
– Rzeczywiście, wszystko przespałem – powiedział. – Loszka, posłuchaj… ale to tak, między nami. Gdzie butelka, rekrucie?!
Waluszek parsknął szczerym, beztroskim śmiechem.
– Cały czas czekałem, jak długo wytrzymasz. Proszę bardzo. – Rozejrzał się niczym groszowy spiskowiec, jakby w pomieszczeniu był ktoś jeszcze, i wyjął zza pazuchy litrową butlę „Jacka Danielsa”. – W porządku? A w paczce mam zgrzewkę „Coli”, jakbyś chciał rozrobić. Są jeszcze pomarańcze, czekolada…
– Dziękuję – westchnął Gusiew i przypiął się do butelki, jakby był w niej eliksir zdrowia i młodości.
– Nie ma za co. Długo jeszcze będą cię tu trzymali?
– Mogę się wypisać choćby dzisiaj. Po prostu, szczerze mówiąc, nie mam ochoty. Muszę poleżeć z tydzień, lub dwa. No i… starsi towarzysze tak mi radzą.
– Masz niesamowitą ochronę. Przed drzwiami siedzą takie byki… wyobraź sobie, obszukali mnie od stóp po czubek kaczana. Już myślałem – koniec, jaja mi zarekwirują. Ale oni tylko broń mi zabrali. Osły jedne. Jakbym nie był brakarzem.
– A jakże, Loszka, jesteś brakarzem – stwierdził Gusiew zupełnie poważnie. – Prawdziwy z ciebie agent specjalny z licencją na zabijanie. Gdyby nie ty… Ogólnie rzecz biorąc wszystko dzięki tobie…
– Daj spokój…
– Żadne tam „daj spokój”. Dziękuję.
– Mnie też order obiecali – oznajmił Waluszek bez żadnej skromności w głosie. Widać było, że jest dumny ze swoich wyczynów. – Wszyscy zresztą dostaną. Szef-Bohatera, pozostali po Czerwonej Gwieździe. Mówią, że nawet Korniejowi coś skapnie. Za okazane męstwo. A ja cały czas myślałem – jak to się nazywa, kiedy cię butem w pysk kopią!
– Nie obrażaj Kornieja. Nie jest takim łajnem, jak myślisz. Okazuje się, że ma chorą córkę, której grozi brak. Zbiera na operację, wypruwając z siebie flaki na służbie. I jak widzisz, dosłużył się…
– Aha. Wybacz, ale na mnie pora. Pod wieczór Daniłow tu zajrzy. Nie wyżłop całej butelki, wspominał, że chciałby się z tobą poważnie rozmówić.
– Mnie teraz wystarczy kilka łyków i po ścianach zacznę chodzić – stwierdził ponuro Gusiew. – Alkohol i środki znieczulające… Zabójcza mieszanka. A nie powiedział konkretniej, o co chodzi?
– Wydaje mi się, że on rozgryzł jednak tych perwersów, co cię przesłuchiwali. Miał dość zagadkową minę.
– A co to za przesłuchanie… Same poniżenia i drwiny. Wiesz, ja prawie nic nie pamiętam.
– A czy to źle? – zdziwił się Waluszek.
Daniłow przyjechał bardzo późno i zastał Gusiewa w mocno różowym humorku. Ale i on przywiózł butelkę, którą wetknął choremu pod łóżko.
– Ci twoi ochroniarze to pedryle – stwierdził. – Trzeba by takich rozstrzeliwać. Widzą, że idzie brakarz, ale mimo tego rozstawić nogi, ręce na ścianę… Gdzie oni byli, pytam ja się, kiedy cię zgarnięto.
– Gwizdać na nich!
– Dobrze choć, że wypitki nie zabrali. Tylko: „Nie za wiele będzie?” Dla was zostanie – mówię – jak się tu cały Centralny zwali. Na Kreml nas wystarczyło… Szlag by to trafił, strasznie mi żal, że mnie tam nie było.
– No, przepraszam.
– Głupstwo, zdarza się…
– Między nami mówiąc, mnie też tam nie było.
– Ha, ha, ha! Pe, gdyby nie ty… Ogólnie rzecz biorąc, przez ciebie to wszystko skończyło się tak dobrze.
– Nie przeze mnie – sprzeciwił się niemrawo Gusiew. – Waluszek się postarał. W porę znalazł się na miejscu i nie stracił śladu. Potrafi jeździć ten chłopak. Ale opowiadaj, co słychać…
– Marnie. Wszędzie burdel. W całym kraju pod trawkę poszło siedemdziesiąt procent składu osobowego ASB. W Moskwie najmniejsze straty były w Południowo-Zachodnim, gdzie chłopaki od razu rączki do góry podnieśli… a my mamy drugie miejsce.
– A u nas ilu?
– Ponad połowa. Zabitych – stu osiemdziesięciu siedmiu. Z tego na Kremlu – dziewięćdziesięciu. Wszystkich pośmiertnie przedstawiono do orderu Bohatera. Nawet tych, których zastrzelono w domach.
– Dużo im z tego przyszło… A szczególnie rodzinom. No to co? Golniemy po jednym za pamięć niewinnie pomordowanych?
– Owszem – odpowiedział Daniłow, podnosząc literatkę ze stolika.
– Żyj, Daniła.
– Żyj, Pe.
Gusiew pił ostrożnie, ale mimo wszystko przypiekło mu pękniętą wargę i musiał się skrzywić.
– Morowo się stawiałeś na tym przesłuchaniu – zauważył Daniłow.
– Znaczy jak? – nie zrozumiał Gusiew.
– Godnie. Doprowadziłeś tych kutasów do białej gorączki.
– A ty skąd to wiesz?!
– Wszystko zapisali na wideo. Od samego początku.
– Do diabła! – Gusiew aż podskoczył na łóżku. – A gdzie jest ta kaseta?
– Zabrali. Przyjechał człowiek od niejakiego Gusiewa i zabrał. A co, trzeba było nie oddawać?
Gusiew zamyślił się na chwilę.
– Nie, dlaczego… – odezwał się wreszcie. – Może tak będzie nawet lepiej. Niech się zapozna. A ja tam niczego takiego… Puściłem farbę, czy nie?
– Nie, uspokój się.
– Widziałeś?
– Nie, tamci powiedzieli. Właściwie to jeden z nich. Robiłem wszystko naukowo – naciskałem tego, który był bardziej twardy. A drugi tymczasem się łamał… aż pękł. Co prawda nie wcześniej, aż zabiłem pierwszego. Wiesz, człowiek to zadziwiająca istota. Wie przecież, że to stara sztuczka wojskowych grup zwiadu, i że drugiego „języka” też się wykańcza! Ale mimo wszystko zaczyna mówić.
– Daniła – Gusiew położył się na boku i odwrócił do Daniłowa twarzą. Wbrew temu, czego się spodziewał, towarzysz się nie żachnął. Gusiew na jego miejscu chybaby nie wytrzymał – przed kilkoma godzinami zaszedł do łazienki i ze strachem popatrzył w lustro. A potem przyrzekł sobie, że ponownie zrobi to nie wcześniej, niż za miesiąc. – Powiedz mi, przyjacielu… Udało ci się wyjaśnić, czego oni ode mnie chcieli?
– Tak… Chyba tak. Dziwna sprawa, Pe. Weź tylko pod uwagę, że czegokolwiek bym się dowiedział, mój stosunek do ciebie się nie zmienił. I nigdy się nie zmieni. Kumasz?
– Ten „język” powiedział ci, że rankami piję krew chrześcijańskich niemowląt?