Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Irina wróciła na miejsce, pokręciła głową i spróbowała ponownie zająć się pracą. Okazało się jednak, że nie może nie słuchać rozmowy zza drzwi. Mowa obu staruszek była pełna wieloznacznych intonacji i mogłaby przyciągnąć uwagę każdego człowieka – wyglądało na to, że babcie omawiają problemy wojny i pokoju na świecie. I na domiar wszystkiego czyniły to głośno i dobitnie.

Zmusiła się do stukania w klawisze, ale w pewnej chwili nie wytrzymała i zaczęła słuchać. W tej samej chwili do rozmowy włączyła się trzecia babcia. Która oczywiście usiadła w odpowiedniej odległości od dwu poprzednich, nieopodal cicho szemrzącego telewizora.

– A jak pani ma na imię?

– Lidia Iwanowa.

– Lidia… jakie piękne imię. Lidia… mam wnuczkę Lideczkę… Niechże pani sobie wyobrazi, jest zupełnie maleńka.

– Tak, a mój mąż, co prawda już nieżyjący… Aż żal, jak ciężką miał śmierć… A taki był dobry… Córka bardzo go kochała. Wspaniała dziewczyna! Kiedy dzwoniła do mnie do szpitala, zawsze pytała: co u taty, a ja mówiłam – z ojcem jest tak i tak, nie denerwuj się… A ona: sama do niego zadzwonię. Tak ojca kochała! Bała się, że ukryję przed nią, jak z nim źle. Niepokoiła się.

– Ja też mam wnuczkę, tylko, że już duża jest. Pewnie taka, jak pani córka.

– A ile ma pani lat?

– Ja? Siedemdziesiąt osiem.

– No, jest pani jeszcze młodą osobą. Jak będzie pani miała osiemdziesiąt pięć, jak ja, wtedy pani zrozumie, co znaczy starość.

„Klasyczny przykład salonowej demencji – pomyślała Irina. – Ale to jeszcze może trwać i trwać. Takie babunie potrafią podtrzymywać rozmowę w nieskończoność, dopóki im starczy krewnych i znajomych”.

I rzeczywiście – rozmowa rozwijała się płynnie według takiego właśnie scenariusza. A Irina w gabinecie wpatrywała się tępo w monitor, walcząc z chęcią walenia głową o stół, albo wyjścia i popełnienia wyrafinowanego morderstwa na staruszkach.

Mniej więcej po upływie półtorej godziny staruszki wreszcie umilkły, ponieważ zapomniały, o czym wiodły rozmowę. Albo nie mogły sobie poprzypominać, która ma jeszcze jakichś krewnych. Utknęły w martwym punkcie. Irinie zaczął wracać humor. I wtedy…

– A ten, popatrzcie tylko! Drugi raz dziś rano idzie zapalić. Ależ ci ludzie kopcą! A to szkodzi! Nie, Jelizawieto Markowna, nawet pani sobie nie wyobraża jak bardzo to szkodzi! Byłam w sanatorium, gdzie nam mówiono, jak palenie szkodzi zdrowiu człowieka. Nie ma pani o tym pojęcia! Tak-tak, cierpią i płuca i wątroba!

– Nie? Wątroba także?

– A jakże!

I babunie z niemałym zapałem i satysfakcją zabrały się do kolejnego wdzięcznego tematu – wyliczania wad i niedostatków dzisiejszej młodzieży, która szkodzi sobie paleniem, pijaństwem i innymi formami rozpusty. Irina jęknęła i opuściła głowę na ramiona. „Boże! Za co?! Dobrze, przez jakiś czas nie zwracałam na nie uwagi. Potem okazało się, że przeszkadza mi szum. Potem dociera do ciebie, że słyszysz tę kretyńską rozmowę ze wszystkimi szczegółami. A jak się zaczyna omawianie tego, jak bardzo źle się zachowuje współczesna młodzież… także i ten, co idzie dziś zapalić po raz drugi! I to wszystko idiotki z dziada pradziada, u których obecności mózgu nie wykryje nawet tomografia komputerowa! Oj, jak bardzo chciałoby się wyjść z dębową pałą i powiedzieć im: – Albo powsadzacie sobie swoje durne jęzory w tłuste dupska, albo… Ale tego akurat zrobić nie wolno.

Ale jakie piękne by to było!!!

Dobrze byłoby ustanowić prawo, wedle którego niektóre kategorie staruchów i staruch podlegałyby wybrakowaniu. Tylko że nic z tego nie wyjdzie – mający władzę bardzo się troszczą o stare piernictwo. Nie wiadomo dlaczego uważa się, że takie właśnie babunie są ostoją państwa”.

Irina postanowiła wziąć się w garść i jakoś uporać ze swoimi emocjami. „Są przecież stare, dręczą je rozmaite choroby, cierpią na salonową demencję. Brak im jakichkolwiek zajęć. Drzemać przez całą dobę nie mogą, nie wydano im jeszcze dostatecznej liczby tabletek. Biedne staruszki. Ale tak czy owak… żeby je wszystkie szlag trafił!!!

„Żeby tak wszystkie pozdychały!” – marzyła Irina, zapomniawszy o tym, że przed chwilą usiłowała wzbudzić w sobie współczucie i zrozumienie dla cudzych problemów. – „Żadna cholera nie mogłaby mi mówić o tym, co powinnam robić i co jest dla mnie szkodliwe. Moja przeklęta babunia na przykład, nogę stołową jej w odbyt! Te cholery też przecież kiedyś robiły swoje, a teraz już nie mogą! Nie są już w stanie realizować swoich debilnych pomysłów dotyczących urządzania świata. Więc tylko siedzą i pieprzą jak potłuczone! Tylko do tego są zdolne! Bezmózgie stare krowy!

Dlaczego mnie tak irytują?! Dlatego, że są głupie! Z jakiej racji ludziom w takim stanie pozwala się żyć na świecie?!

A ja – Panie Boże, nie wódź mnie na pokuszenie! – muszę z nimi pracować, być uważną, uprzejmą, wykazywać zrozumienie…

I to właśnie robię, zamiast wyskoczyć do nich i pogonić je z wrzaskiem”.

Staruszki ględziły, a Irina coraz bardziej się wściekała. Potem nastąpiła przerwa na obiad, ale już o wpół do drugiej babki wróciły i ponownie zabrały się do marudzenia.

„Jak by się tu uspokoić? – myślała Irina. Powiedzmy, skoro takie żyją, to znaczy – wola boska. Może mają cierpieć. I może w istocie cierpią, znalazłszy się w takiej sytuacji”?

I wtedy pojawił się stuknięty Pietia, który zgłosił się na psychoterapię. Długo opowiadał Irinie, jak go prześladuje despotyczny ojciec, który celowo go poniża i usiłuje uwieść. Wszystko szło dobrze. Ale w połowie swojego monologu Pietia nagle podskoczył na krześle jak kolnięty igłą i powiedział:

– Albo te stare ropuchy! Już trzecią dobę spać mi nie dają swoimi debilnymi rozmowami!

„Och, jakże ja cię rozumiem! Jak dobrze cię rozumiem, biedny chłopcze!”

– Czemu nikt ich jeszcze nie pozabijał?! – pieklił się Pietia. – Gdzie jest Wybrakówka? Och, jakbym wyszedł, i dał im rurą po łbach, żeby się pozamykały i nigdy ryjów już nie otwierały!

– No, Pietia – stwierdziła Irina siląc się na uśmiech – nie tylko ty chciałbyś dać wielu ludziom po łbie. Ale przecież tego nie robimy.

– Ja też, ale bardzo bym chciał! Takie bydło trzeba zabijać! Siadają daleko jedna od drugiej, niczego cholery nie słyszą…

Wysłuchawszy tyrady chorego młodzieńca Irina pomyślała, że ona chyba jednak jest mądrzejsza i z pewnością bardziej zdrowa. „Starsza też jestem. Więc jakoś trzeba będzie ten problem rozwiązać”.

Nastroiwszy się wewnętrznie na spokojną i konstruktywną rozmowę, wyszła z gabinetu przerywając rozmowę babuń, które bardzo zdziwiło pojawienie się lekarki.

– Wybaczcie panie – odezwała się Irina bardzo spokojnie – ale rzecz w tym, że bardzo was proszę o to, żebyście przeniosły się w tamten kąt i usiadły bliżej jedna drugiej. Będzie wam łatwiej rozmawiać ze sobą i nie będziecie musiały mówić tak głośno. W końcu to godziny ciszy.

Jedna z babuń zamyśliła się na chwilę, po czym oznajmiła radośnie:

– Przecież my to wiemy! I Pieti przeszkadzamy…

„Krwi, krwi!” – zwyła w myślach Irina.

– I przeszkadzacie Pieti. Zechciejcie też zrozumieć, że ja tu za tymi drzwiami pracuję.

– Tak? – zapytała babcia nie bez zdziwienia w głosie.

– Tak, a jeżeli siądziecie nieco dalej i bliżej siebie, to wszyscy będą zadowoleni.

Babcie ze skrzypieniem i chrzęstem zaczęły się wydobywać z krzeseł.

Irina wróciła do gabinetu ukrywając uśmiech. Nagle poczuła śmieszność całej sytuacji. Istotnie – przez długi czas nie mogła pracować, bo dręczyły ją te same myśli, które biednego Pietię prześladują przez cały dzień!

I nie wiadomo jeszcze, kto pierwszy rzuciłby się na babunie z pięściami. Gdyby stuknięty chłopak w porę nie przypomniał lekarzowi, że ten jeszcze jest zdrowym człowiekiem i potrafi rozwiązywać takie problemy bez tracenia człowieczeństwa, to kto wie…

Eskalator był prawie pusty i Irina – spokojna kobieta w spokojnym mieście – weszła na pierwszy ruchomy stopień o niczym nie myśląc.

70
{"b":"102786","o":1}