– Dziękuję – powiedziałem. Selma kiwnęła głową.
Zamierzałem powiedzieć jej, że ją kocham, doceniam i chcę, szczególnie teraz, kiedy zabrakło mamy, żebyśmy poznali się bliżej, bo mama na pewno by tego chciała. Nie mogłem. Zamiast tego uściskałem ją. W pierwszej chwili zesztywniała, zaskoczona moim nieoczekiwanym wybuchem czułości, ale zaraz się odprężyła.
– Będzie dobrze – powiedziała.
Znałem ulubioną trasę spacerową ojca. Przeszedłem przez Coddington Terrace, przezornie omijając z daleka dom Millerów. Wiedziałem, że ojciec też tak zrobił. Zmienił tę trasę już przed laty. Przeszedłem przez podwórka Jarata i Arnaya, a potem ruszyłem ścieżką wiodącą przez Meadowbrook do boisk miejskiej drużyny juniorów. Teraz, po sezonie, były puste, a mój ojciec siedział sam na najwyższej z metalowych ławek. Pamiętałem, jak bardzo lubił trenować. Wkładał biały podkoszulek z zielonymi rękawami i nazwą „Senators” na piersi oraz za ciasną zieloną czapeczkę z literą „S”. Uwielbiał siedzieć na ławeczce, niedbale zarzuciwszy ręce na zakurzone poręcze, wietrząc plamy potu pod pachami. Opierał jedną nogę o drewniany stopień, drugą o beton i jednym płynnym ruchem zdejmował czapeczkę, ocierał czoło przedramieniem, po czym umieszczał czapkę na głowie. Twarz jaśniała mu w takie wieczory, szczególnie kiedy grał Ken. Trenował drużynę razem z panem Bertillo i Horowitzem, dwoma najlepszymi przyjaciółmi i kolegami od kufla. Obaj umarli na serce, zanim dożyli sześćdziesiątki. Siadając teraz obok niego, wiedziałem, że wciąż ma w uszach oklaski, głośne śpiewy i ten słodki zapach nawierzchni boiska.
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
– Pamiętasz ten rok, kiedy twoja matka sędziowała?
– Może trochę. W której byłem wtedy klasie, w czwartej?
– Tak, chyba tak. – Pokręcił głową, wciąż z uśmiechem, pogrążony we wspomnieniach.
To było w szczytowym okresie jej fascynacji ruchem wyzwolenia kobiet. Nosiła podkoszulki z nadrukiem „Miejsce kobiety jest w domu i w senacie” lub podobnymi sloganami. Trzeba pamiętać, że było to, jeszcze zanim dziewczętom pozwolono grać w lidze. Pewnego dnia twoja mama uświadomiła sobie, że nie ma sędziów – kobiet. Sprawdziła w regulaminie i okazało się, że nie ma przepisu, który by tego zabraniał.
– Zgłosiła się?
– Tak.
– I co?
– No cóż, starzy członkowie zarządu o mało nie dostali zawału, ale regulamin to regulamin. Pozwolili jej sędziować.
– Jednak były problemy.
– Na przykład jakie?
– Na przykład takie, że była najgorszym sędzią na świecie. – Tato znowu rozjaśnił się uśmiechem, który już tak rzadko widywałem, tak nierozerwalnie związanym z przeszłością, że chciało mi się płakać. – Prawie nie znała przepisów i, jak wiesz, miała kiepski wzrok. Pamiętam, jak na pierwszym meczu podniosła kciuk do góry i wrzasnęła: „Baza!”. Ilekroć wydawała werdykt, wykonywała cały szereg tanecznych ruchów. Jak z baletu Boba Fosse'a. Obaj zachichotaliśmy i niemal widziałem, jak ją obserwuje, machnięciem ręki zbywając jej teatralne gesty, na pół zmieszany, a na pół urzeczony.
– Czy trenerzy nie dostawali szału?
– Jasne, ale wiesz, co zrobił zarząd klubu? Przecząco pokręciłem głową.
– Przydzielili jej do pomocy Harveya Newhouse'a. Pamiętasz go?
– Jego syn chodził do mojej klasy. Grał zawodowo w piłkę, prawda?
– W Ramsach, tak. Groźny napastnik. Harvey ważył chyba sto pięćdziesiąt kilogramów. On siedział na ławce, a twoja mama sędziowała w polu i ilekroć któryś z trenerów wpadał w szał, Harvey tylko mierzył go wzrokiem i facet grzecznie siadał na ławce.
Znowu roześmialiśmy się, a potem siedzieliśmy w przyjaznym milczeniu, obaj zastanawiając się, jak życie mogło złamać osobę takiego ducha, nawet zanim zachorowała. W końcu ojciec odwrócił się i spojrzał na mnie. Szeroko otworzył oczy na widok mojej twarzy.
– Co ci się stało, do diabła?
– Wszystko w porządku – powiedziałem.
– Wdałeś się w bójkę?
– Naprawdę nic mi nie jest. Muszę o czymś z tobą porozmawiać. Zamilkł. Nie wiedziałem, od czego zacząć, ale ojciec pomógł mi.
– Pokaż – polecił. Spojrzałem pytająco.
– Twoja siostra dzwoniła dziś rano. Powiedziała mi o zdjęciu.
Wciąż miałem je przy sobie. Wziął je w dłoń, jakby było zwierzątkiem, którego nie chciał zgnieść. Popatrzył na nie i powiedział: „Mój Boże”. Zaszkliły mu się oczy.
– Nie wiedziałeś? – zapytałem.
– Nie. – Znów spojrzał na zdjęcie. – Twoja matka nigdy nic mi nie powiedziała. Zobaczyłem, że lekko spochmurniał. Jego żona, jego towarzyszka życia, ukryła coś przed nim. Zabolało go to.
– Jest jeszcze coś. Odwrócił się do mnie.
– Ken mieszkał w Nowym Meksyku.
Powiedziałem mu, czego się dowiedziałem. Ojciec wysłuchał tego spokojnie i w milczeniu, jakby odzyskał duchową równowagę.
Siedzieliśmy w ciszy. Załóżmy, rozmyślałem, że było mniej więcej tak: jedenaście lat temu Ken został wrobiony. Uciekł i zamieszkał za granicą – ukrywał się, jak donosiły media. Minęły lata. Teraz wraca do domu.
Dlaczego?
Czy po to, jak twierdziła matka, żeby dowieść swojej niewinności? To pewnie miało sens, tylko dlaczego dopiero teraz, po tylu latach? Nie wiedziałem, ale – jakiekolwiek miał powody
– Ken rzeczywiście przyjechał i wpadł w tarapaty. Ktoś dowiedział się o jego powrocie. Kto?
Odpowiedź wydawała się oczywista: ten, kto zamordował Julie. Ta osoba, kobieta czy mężczyzna, musiała uciszyć Kena. I co wtedy? Nie miałem pojęcia. Wciąż brakowało wielu elementów układanki.
– Tato?
– Tak?
– Czy podejrzewałeś kiedyś, że Ken żyje? Zastanowił się.
– Łatwiej było myśleć, że umarł.
– To nie jest odpowiedź.
– Znowu odwrócił wzrok.
– Ken tak bardzo cię kochał, Will.
Pozwoliłem tym słowom zawisnąć w powietrzu.
– Jednak nie był bez skazy.
– Wiem o tym.
Milczał chwilę, po czym dodał:
– Zanim Julie została zamordowana, Ken miał już kłopoty.
– Co masz na myśli?
– Przyjechał do domu, żeby się ukryć.
– Przed czym?
– Nie wiem.
Przypomniałem sobie, że nie było go w domu przez co najmniej dwa lata, a po powrocie był spięty, nawet wtedy, kiedy pytał mnie o Julie. Nie miałem pojęcia, co to wszystko oznaczało.
– Czy pamiętasz Phila McGuane'a? – zapytał ojciec.
Kiwnąłem głową. Stary przyjaciel Kena z liceum, „urodzony przywódca”, który obecnie miał opinię człowieka „z powiązaniami”.
– Słyszałem, że wprowadził się do dawnego domu Bonano.
– Tak.
Kiedy byłem dzieckiem, rodzina Bonano, słynnych mafiosów, zamieszkiwała w największej rezydencji w Livingston, tej z wysoką żelazną bramą i podjazdem strzeżonym przez dwa kamienne lwy. Plotka głosiła – jak pewnie się domyślacie, na przedmieściach plotkowanie jest ulubionym zajęciem – że na terenie posiadłości są pogrzebane ciała, a ogrodzenie jest podłączone do prądu i jeśli jakiś dzieciak zakradnie się tam przez las na tyłach domu, wpakują mu kulę w łeb. Powątpiewałem w prawdziwość tych opowieści, ale policja w końcu aresztowała starego Bonano, kiedy miał dziewięćdziesiąt jeden lat.
– I co z nim? – zapytałem.
– Ken miał powiązania z McGuane'em.
– W jaki sposób?
– Nic więcej nie wiem. Pomyślałem o Duchu.
– Czy John Asselta też był w to zamieszany? Ojciec zesztywniał. W jego oczach ujrzałem strach.
– Dlaczego pytasz?
– Wszyscy trzej przyjaźnili się w liceum – odparłem. Widziałem go niedawno.
– Asseltę?
– Tak.
– On wrócił? – zapytał cicho. Skinąłem głową. Ojciec zamknął oczy.
– O co chodzi?
– Jest niebezpieczny – powiedział ojciec.
– Wiem o tym. Wskazał na moją twarz.
– On ci to zrobił?
Dobre pytanie, pomyślałem.
– Przynajmniej częściowo.
– Częściowo?
– To długa historia, tato.
Znów zaniknął oczy. Potem otworzył je, oparł ręce o uda i wstał.
– Chodźmy do domu – rzekł.
Chciałem zadać mu kilka pytań, ale wiedziałem, że nie jest to odpowiednia chwila. Poszedłem za ojcem. Z trudem schodził po chybotliwych stopniach trybuny. Wyciągnąłem do niego rękę. Nie chciał mojej pomocy. Ruszyliśmy w kierunku ścieżki. A tam, ze spokojnym uśmiechem i rękami w kieszeniach, stał Duch.