– Wiero Pietrowa. My. Przyszliśmy. Z wami. Porozmawiać. – Gusiew rytmicznie kołysał uniesioną ręką. – Pozwólcie. Że. Usiądziemy. Spokojnie. Omówimy. Sprawę.
Drzwi powoli się zamknęły, potem brzęknął zdejmowany łańcuch. Gusiew odetchnął z ulgą – nie miał najmniejszej ochoty na wyważanie drzwi. Szkoda byłoby stłuc sobie ramię. W końcu swoje, nie z przydziału. A drzwi też się jeszcze przydadzą – do tego mieszkania przecież ktoś się sprowadzi, jeżeli przyjdzie im wybrakować belfrzycę.
Kobieta chyba jeszcze się wahała, bo musieli czekać jeszcze z minutę. Ale w końcu otworzyła. Brakarzom trzeba otwierać. Z brakarzami nie ma żartów.
– Wejdźcie – wycedziła kobieta.
Mieszkanie składało się z dwóch pokojów, a z zamkniętej dokładnie sypialni („pokoju dziecinnego” – poprawił się Gusiew w myślach) nie dochodził żaden dźwięk. Umeblowanie było skąpe, można by rzec nawet, że ubogie, i co bardziej istotne – wszystko tchnęło ciężkim, mocnym zapachem zaniedbania. Gusiew rozejrzał się dookoła i pojął, w czym rzecz. W tym mieszkaniu uwiła sobie gniazdko lekka i niemal się nieujawniająca choroba psychiczna gospodyni, niegroźna dla sąsiadów, ale fatalnie wpływająca na los jej syna. A najpewniej i będącą przyczyną, dla której chłopak przyszedł na świat.
– Usiądźmy – zaproponował Gusiew. Stara kanapa o wyświechtanym obiciu boleśnie jęknęła pod jego ciężarem. Waluszek nie usiadł, tylko oparł się plecami o futrynę drzwi. Kobieta też nie skorzystała z propozycji Gusiewa i nadal stała z opuszczonym wzrokiem, przyciskając dłonie do piersi.
– Wiero Pietrowa – odezwał się Gusiew. – Przede wszystkim ustalmy nasze wzajemne stosunki. Zechciejcie zrozumieć, że ASB przyszła do pani bez zamiaru gwałtu i przemocy, a tym bardziej bez chęci rozbijania czegokolwiek i wyłamywania drzwi. Zechciejcie nam pomóc, a my się postaramy w żaden sposób nie naruszyć waszych konstytucyjnych praw.
– Czego chcecie? – wycedziła kobieta, nadal patrząc w podłogę.
– Zadzwonię teraz i za kilka minut zjawi się tu nasz medyczny ekspert. Pozwólcie mu zobaczyć chłopaka, który znajduje się w tym mieszkaniu.
Kobieta nie była na tyle szalona, żeby udawać, że żadnego chłopaka w tym mieszkaniu nie ma. Zrozumiała, z kim ma sprawę. I być może nawet odczuła pewną ulgę na myśl, że sytuacja zmierza ku nieuchronnemu rozwiązaniu. Jak przestępca, który całymi latami hoduje w sobie strach, że któregoś dnia dopadnie go taki Gusiew. I patrzy w lufę igielnika spojrzeniem, które mówi: „Nareszcie koniec!”
Kobieta nie powiedziała: „Jego tu nie ma”. Zamiast tego zapytała:
– Po co?
– Agencja ma podstawy do podejrzeń, że narusza pani federalną ustawę o prawach dziecka.
– W jaki sposób miałabym ją naruszać?
– Zacznijmy od tego, że chłopak znajduje się w pani mieszkaniu jakby w areszcie i został przez panią pozbawiony możliwości kontaktów z rówieśnikami i uczęszczania do szkoły.
– To nieprawda!
– Co jest nieprawdą?
– On otrzymuje wykształcenie. Doskonałe wykształcenie.
– I czego go pani uczy? – zapytał Gusiew, starając się ze wszystkich sił nie marszczyć nosa z pogardą. – Botaniki?
Kobieta drgnęła. Nie jest przyjemnie dowiedzieć się, że ktoś inny dokładnie poznał wszystkie twoje sekrety. A podwójnie ciężko jest wtedy, gdy tym kimś jest człowiek mający licencję na zabijanie.
– On czyta. On pięknie czyta.
– Wspaniale. Ale jest zupełnie sam. Nikt oprócz państwa nie ma prawa poddawać człowieka izolacji, a już szczególnie dziecka.
– On nie jest sam! – krzyknęła kobieta. – Wy nic nie rozumiecie!
– Owszem, jest z wami. Ale jako pedagog nie może pani nie wiedzieć, jak ważne dla rozwoju dziecka są kontakty z innymi dziećmi i dorosłymi. Kogo chce pani z niego zrobić? Mowgliego [14]?
Ogarnięta atakiem paniki kobieta zaczęła nerwowo wyłamywać palce, ale nie ruszyła się z miejsca. Miała szczupłą, żeby nie powiedzieć kościstą figurę i skromna domowa suknia wisiała na niej jak na szkielecie.
– Niechże pani posłucha, Wiero Pietrowa. Pozwólcie, że na początek zajrzę tam choć jednym okiem – Gusiew kciukiem wskazał drzwi sypialni – a potem będziemy kontynuować rozmowę. Jestem pewien, że razem coś wymyślimy.
„Różnie w życiu bywa – pomyślał. – Może, na przykład, mamy do czynienia z wyjątkowym przypadkiem i chłopak nie do końca jeszcze został okaleczony psychicznie przez matkę. Co ja wiem o chorobach psychicznych? Nic. Ale natychmiast potrafię określić, czy mam do czynienia ze stukniętym, czy nie… Na rozmaitych ludzi się napatrzyłem… Ale w jakim stopniu psychol – to już dla mnie jak łażenie po ciemnej piwnicy. Może chłopak od urodzenia był normalny, a ona po prostu z jakichś tam wyimaginowanych wariackich przyczyn postanowiła go chronić przed wpływem społeczeństwa, w którym nie ma już przestępczości i każdy ma pracę?”.
– Nie! Nie pozwolę! – w głosie kobiety nie było stanowczości, powiedziała to powodowana impulsem, który kazał jej zaznaczyć swój sprzeciw.
Gusiew bardzo wolno wyjął igielnik i położył go obok siebie na kanapie. „Berettę” miał skrytą głęboko za pazuchą, kobieta nie mogła jej zobaczyć. Gusiew nie spodziewał się niebezpieczeństwa, po prostu zupełnie się rozbroić nie byłby w stanie nawet za milion „nowych”, które wymieniano po kursie jeden rubel za jednego „baksa”.
Zresztą i za sto milionów też by nie oddał obu sztuk broni naraz.
– Widzi pani – powiedział – oto moja broń. A teraz wstanę i zajrzę tam. Na sekundę.
Kobieta jakby się żachnęła, ale w tej chwili niezbyt głośno kaszlnął żelazobetonowy posąg Waluszka. I kobieta się poddała. A Gusiew skradającym się krokiem podszedł do drzwi pokoju dziecinnego, otworzył je i zajrzał do środka. Na sekundę.
Chłopiec miał z pewnością bardzo urodziwego ojca. O samej zresztą nauczycielce, gdyby dobrze jej się przyjrzeć, też trzeba by powiedzieć, że jest kobietą o bardzo regularnych rysach twarzy, które z powodu przesadnej prawidłowości wydawały się doskonale brzydkie. A z chłopaka mógłby wyrosnąć nielichy gładysz. Teraz odwrócił się szybko w stronę Gusiewa, wypuścił ślinę z kącika ust, wymamrotał coś i spojrzał na brakarza skośnymi ku garbkowi nosa oczami. Siedząc na kanapie pomiędzy porozrzucanymi zabawkami – bardzo pięknymi i zmyślnymi zabawkami, które były chyba powodem skromności umeblowania – chłopiec się nie ruszał, ale Gusiew wiedział już, jak wyglądałyby jego ruchy i gesty. Ostre, załamane, z kiepską koordynacją. Gusiew widywał takie dzieci. Podczas ostatniej tego typu interwencji też spotkał takiego chłopczyka, tylko nieco młodszego.
Ale tamtego chłopaka rodzice nie kryli przed światem. Przeciwnie, ciągnęli go ze wszystkich sił, jak opętani. Wszelkimi sposobami usiłowali mu znaleźć miejsce w społeczeństwie i samemu społeczeństwu wpoić mniemanie, że z chłopakiem wszystko jest w porządku. I prawie im się to udało. Prawie. Nawet komisja lekarska niezwykle długo zwlekała z wydaniem orzeczenia – szkoda było chłopaka, bo przekroczył dane mu przez los i naturę możliwości. Zachwycił lekarzy. I gdyby jego upośledzenie było wynikiem uszkodzenia mózgu przy porodzie, zostawiono by go w spokoju. Ale okazało się, że przyczyną jest skaza dziedziczna. Po chłopca przyjechali lekarze ASB, żeby go zabrać do domu dziecka. Ojcu natychmiast odbiło, wyciągnął z szafy dubeltówkę i podpisał tym samym wyrok na całą rodzinę.
– Baw się, chłopcze – rzucił cicho Gusiew i przymknął drzwi.
„A ty sam, Gusiew, co byś zrobił na jej miejscu? Ja? Przede wszystkim wyprowadziłbym się gdzieś za miasto. Wiele lat temu, kiedy chłopak był jeszcze maleńki i nie zwracał na siebie większej uwagi. Osiedliłbym się na wsi w jakiejś głuszy, gdzie diabeł mówi dobranoc, milicjanta nie widuje się całymi latami, o brakarzach zaś tylko słyszeli. I tam… Być może chłopak zyskałby tam jakąś szansę. Szybko by do niego przywykli, uznaliby go za swego, zostałby pomocnikiem pastucha i spokojnie przeżyłby całe życie. Ot, zwykły wiejski głuptak. Nie on pierwszy, nie on ostatni. I byłby pewnie szczęśliwy. Tak, byłby szczęśliwy…