„Dwudziestka siódemka” idealnie zaparkowała przy właściwej bramie – blisko, ale nie tak, by przyciągać niepotrzebną uwagę. Gusiew wyjął transiver i wezwał „karawan”.
– Jak przyjedziecie, nie pchajcie się na podwórko – polecił kierowcy. – Zatrzymajcie się na ulicy. Bo okoliczne babunie od razu zaczną kombinować, do kogo karetka przyjechała.
Z „karawanu” odpowiedziano, że wszystko już wiedzą, głęboko współczują i postarają się nikomu nie rzucać w oczy. Gusiew odwrócił się do Waluszka. Ten palił i czekał na polecenia, starając się ze wszystkich sił udawać, że przychodzi mu to bez wysiłku. Zgodnie z instrukcją Gusiew powinien był poinformować go o treści zamówienia jeszcze w biurze albo przynajmniej po drodze.
– Znaczy tak, Loszka – zaczął Gusiew. – Czy tyś kiedykolwiek się zastanawiał nad tym, gdzie w naszym kraju podziewają się dzieci z patologią rozwoju?
Waluszek już chciał prychnąć – któż tego nie wie! – ale się powstrzymał. Gusiew zadał mu to pytanie nie bez powodu. Większość patologii medycyna wykrywała już na etapie ciąży i potworki w Związku zwyczajnie na świat nie przychodziły. W tych nielicznych przypadkach, w których odchyłki od normy wykrywano już po porodzie, niemowlaka albo za zgodą matki usypiano, albo przepadał gdzieś w czeluściach systemu internatów i domów dziecka. Bardziej skomplikowana sprawa była z nieco już podrośniętymi dziećmi, u których wykrywano odchyłki od normy psychicznej, ale i te udawało się zwykle usuwać ze społeczeństwa. Jeżeli stwierdzono przy tym, że odchyłka jest dziedziczna – dziecko zabierano razem z rodzicami. A jeżeli nie… Wtedy postępowano zależnie od okoliczności. Wszystko to Waluszkowi szczegółowo wyjaśniono na kursie przygotowawczym, ilustrując przykładami z praktyki. Ale skoro są tutaj i skoro Gusiew zadaje mu takie pytania, czyli coś w systemie nie zaskoczyło jak należy. Gdzieś na tym podwórku żyje nienormalny dzieciak. Waluszek się najeżył.
– Zrozumiałeś? – zapytał Gusiew. – Widzę, że tak. Ciężki przypadek, Loszka. Sąsiedzi donieśli, gadziny jedne… Dzielnicowy założył obserwację i potwierdził doniesienie. Chłopak ma dziesięć lat. Tylko nocami pojawia się na balkonie. Matka jest nauczycielką. Bohaterska kobieta, myślę, że rodziła sama i potajemnie. Ale i głupia jak but. Cholerna egoistka. Zniszczyła życie chłopcu i sobie. W faszystowskich Niemczech niektóre niemieckie rodziny ukrywały żydowskie dzieci. Ale nie przez kolejne dziesięć lat! Na co ona liczyła? No i masz zlecenie… Gotów jesteś?
– A co mam robić? – zapytał Waluszek. – Jak mam działać?
– Jak zwykle, osłaniać mnie z tyłu. Idziemy. Czystymi, zadbanymi schodami dotarli na czwarte piętro.
– Robiłeś to kiedyś przedtem? – burknął Waluszek, kierując pytanie do pleców Gusiewa.
– Dwa razy – padła odpowiedź.
– I jak było?
– Obydwa razy musiałem strzelać.
Waluszek przełknął ślinę, chrząknął i odbezpieczył igielnik.
– A gdzie ten dzielnicowy? – przypomniał sobie. – Jak to – taka sprawa i bez menta idziemy? Przecież to nie sprawa karna, tylko przestępstwo cywilne.
– Boi się. Powiedział, że papiery potem podpisze, ale z nami nie chce się pojawić…
– Bydlę… – warknął Waluszek.
– Wcale nie – łagodnie wyjaśnił mu Gusiew. – Nas przecież rozpędzą, a menty zostaną. Kto miałby ochotę za cudze grzechy łeb kłaść na Ewangelię?
„No właśnie, grzechy – pomyślał Gusiew. – Kto tam na nas czeka na górze? Byle nie down. Ktokolwiek, byle nie down. Przecież nie dam rady… Odmieniec powinien być odmieńcem, powinien budzić odrazę, pragnienie zrobienia czegoś, żeby znikł z naszego świata szybko i na zawsze. A down, który wyrósł w normalnej rodzinie, nigdy taki nie jest. Żaden normalny człowiek nie podniesie na takiego ręki. Dzieci z syndromem Downa, jeżeli rodzice prawidłowo się nimi zajmują, przekształcają się w bardzo miłe, łagodne istoty. A gdy dorastają, można im tylko współczuć, ale nie sposób ich nienawidzić. Są jakby pozbawione niepotrzebnej części rozumu specjalnie po to, żeby je uszczęśliwić. Żeby pozostały dziećmi. Trzeba przyznać, że w stosunku do downów Wybrakówka popełniła błąd. Społeczeństwu potrzebni są ubodzy duchem. Nie wściekli szaleńcy, nie kretyni, ale właśnie ubodzy duchem. Żeby można się było nad nimi litować i żeby im współczuć. Akurat współczucia i litości nam brakuje – nie uświadczysz ich jak kraj długi i szeroki. Choćby ta niedawno spotkana babina, która pożałowała młodego zbója… Pojawił się agent specjalny Pe Gusiew z licencją na zabijanie i całe okazane przez poszkodowaną obywatelkę współczucie sprowadził do zera, nie, do ujemnych wartości! Przekształcił je w nienawiść. Uff! Tylko nie down. Wykrywają ich w stu procentach we wczesnych fazach rozwoju. Do trzech miesięcy chyba…”
Gusiew nacisnął dzwonek i odsunął klapę kurtki ujawniając znaczek.
– Tylko niech ci nie przyjdzie do głowy, żeby zaczynać rozmowę – rzucił w tył przez ramię. – Milcz i osłaniaj mi plecy. Zobaczysz, że wszystko załatwię jak najbardziej łagodnie. Nie będziesz się musiał niczego wstydzić. I w ogóle… nie jesteśmy teraz Gusiewem i Waluszkiem, ale przedstawicielami państwa. A państwo, jak wiadomo, jest aparatem gwałtu i przemocy.
– Kto tam? – zapytała zza drzwi kobieta. Głos miała niezwykle napięty i wrogi.
– Zechce pani wybaczyć, Agencja Społecznego Bezpieczeństwa – odpowiedział Gusiew demonstrując znaczek przez wziernik judasza. – Starszy pełnomocnik Gusiew, pełnomocnik Waluszek. Chcemy pani zadać kilka pytań.
Za drzwiami zapadła grobowa cisza. Zasada „Mój dom jest moją twierdzą” pozwalała w Związku zabarykadować się w mieszkaniu nawet przed milicją, gdyby ta pojawiła się bez pozwolenia na przeszukanie. ASB jednak i w tym wypadku stała ponad prawem. Gusiew wcale nie musiał dzwonić i uzyskiwać zgody lokatorów na wejście – mógł zwyczajnie wyłamać drzwi. Tym bardziej, że te były stare i słabe.
– Musimy z wami porozmawiać. Zechciejcie nam uwierzyć, to bardzo ważne.
– O czym? – padło pytanie zza drzwi.
– Wybaczcie, ale przez drzwi nie możemy rozmawiać – Gusiew mówił bardzo łagodnie, bez tej znanej już Waluszkowi nutki zwodniczej uprzejmości, która zwiastowała nieprzyjemności. – Niechże nas pani wpuści. Jeżeli ma pani jakieś wątpliwości, proszę przedzwonić do Centralnego Oddziału ASB, podyktuję pani numer telefonu. My poczekamy.
Za drzwiami ponownie zapadła cisza.
– Osobiście bym radził, by pani nie grała na zwłokę – Gusiew schował znaczek pod kurtką. – Wie pani przecież, że jeśli już przyszliśmy, to z pewnością wejdziemy. Niechże pani nie przekształca rzeczowej rozmowy w wyjaśnianie stosunków i układów społecznych.
– Idźcie precz! – syknęło zza drzwi.
Gusiew nie bez rozdrażnienia cmyknął zębami.
– No dobrze – powiedział. – Niech pani będzie tak dobra i odejdzie od drzwi, zaraz je wyłamiemy. Loszka, razem… raz, dwa…
– Czekajcie! – Szczęknął zamek i drzwi uchyliły się na długość łańcucha. Ze szpary patrzyła na brakarzy niezbyt urodziwa, pomarszczona twarz – rzadkie bezbarwne włosy, ciężkie okulary. Typowa nauczycielka, z tych, co uczniowie z całego serca darzą gorącą nienawiścią. Gusiew wiedział, że klientka ma około czterdziestu lat, ale wyglądała na przynajmniej pięćdziesiąt. „Próba zdobycia przychylności takiego człowieka jest z góry skazana na niepowodzenie. Ona z założenia nienawidzi wszystkich. Dzieciaka urodziła w charakterze zabawki, na której będzie się mogła odgrywać za wszelkie kompleksy. Boże, co za bzdury ja gadam! I wiem, dlaczego. Nastawiam się przeciwko klientowi. Takie przyzwyczajenie, stary, dobry i niezawodny chwyt zawodowy. Żeby mnie samego nie bolało”.
– Dziękuję – uśmiechnął się Gusiew. – My też staramy się unikać zbędnego hałasu. Pozwolicie, że wejdziemy?
Kobieta zmierzyła Gusiewa lodowatym spojrzeniem, brakarz jednak spostrzegł, że jej gniew jest maską, za którą rysował się wyraźnie nadciągający paraliżujący strach. „Ona już jest złamana. I zrobiłem to ja. Co tam gadać o państwie! Ty sam, Gusiew, wdarłeś się do jej mieszkania z ogniem i mieczem. Jak ostatni z bandziorów, uderzający w jej niewielki skarb, który jeszcze posiada – terytorium osobiste. No, dość samobiczowania. Im szybciej się uwiniesz, tym szybciej będziesz mógł się napić wódki”.