– A co, aż tak ze mną źle?
– No, jakoś tam przeżyjecie…
Gusiew poddał się i wlazł do furgonetki, mrucząc gniewnie: „Ależ wy, medycy, natrętni jesteście…”. Wewnątrz znalazł jeszcze jednego klienta SD – na dwóch krzesłach leżał rozwalony jakiś młody człowiek w galowym mundurze chorążego marynarki. Czapkę miał marynarz zsuniętą na nos, z boku wysunęły się spod niej niesforne jasne kędziory.
– Flota, baczność! – rzucił mu Gusiew. Marynarz nie zareagował.
Gusiew ciśnienie miał znacznie obniżone.
– No to weź choć walokordin – zaproponował lekarz.
– A co, nie masz nic lepszego do roboty?
– W tym sęk, kolego. Nuda, aż strach. Trzecią godzinę już jeździmy, żeby choć kto pod koła wleciał… We wrześniu w ogóle niewielu pijanych się trafia, ludzie w zasadzie pracują, odtwarzając naderwaną podczas urlopów równowagę finansową.
– A ten? – Gusiew wskazał kciukiem przez ramię. – Czemu go do domu nie odwieziecie?
– Towarzyszu kapitanie pierwszej rangi, miczman Charitonow! – dość niespodziewanie oznajmił otaczającej go przestrzeni wilk morski. Po czym głośno chlipnął i znów się wyłączył.
– To miczman Charitonow – wyjaśnił lekarz, odliczając krople.
– Sam widzę, że nie admirał Nachimow…
– Proszę, pij. Nie można biedaka odwieźć do domu, jest na służbie. Nie awansuje do Sztabu Generalnego. No nic, sam osobiście taki koktajl mu w żyłę strzeliłem…
Gusiew przełknął lekarstwo.
– Dziękuję – kiwnął głową zwracając szklankę. – Doktorze? Mogę zadać pytanie nie na temat?
– Zależy, jak bardzo nie na temat – uśmiechnął się doktor. Gusiew przez chwilę zwlekał – nie pamiętał, żeby ktokolwiek tak rozmawiał z przedstawicielem brakarzy – ale zaraz zrozumiał, w czym rzecz: Medyk absolutnie nie bał się ASB. I było to szczere – z pewnością miał idealnie czyste sumienie. „Więcej nam takich…”
– Wy co, wszystkich pacjentów traktujecie jednakowo?
– Jasna sprawa. Tak przysięgałem.
– Przysięga to piękna rzecz. Ale tak zwyczajnie, po ludzku? W każdym przypadku ludzie są różni, i jeden na przykład okazuje się sympatyczny, a drugi przeciwnie, paskudny, aż rzygać się chce. Jak sobie z tym dajecie radę?
– Z początku starałem się abstrahować – to znaczy, rozpatrywałem przypadek z punktu widzenia lekarskiego obowiązku. A potem… chyba przywykłem. Zresztą, nad chorym łatwo się ulitować, jakim by nie był bydlakiem. Wszyscy cierpią jednakowo.
– Ulitować się… – Gusiew kiwnął głową. – Ulitować się…
– Chyba zaczynam rozumieć – stwierdził lekarz. – Macie jakiś skomplikowany problem?
Brakarz się zmieszał.
– Jakby tu rzec… – wymamrotał. – Chyba nie. Medyk czasami musi potraktować pacjenta surowo, nawet sprawić mu ból, żeby chory wyzdrowiał. A ja… A my musimy sprawić czasami ból jednemu człowiekowi, żeby innym było dobrze.
– Nie widzę zbyt wielkiej różnicy – powiedział stanowczo lekarz.
– A jest pewnie w tym, że nas szkolą, żebyśmy specjalnie się nie litowali nad swoimi klientami. Nawet czasami prowokujemy z nimi bójkę, żeby nie było wstyd. I wydaje mi się…
– No, tego by jeszcze brakowało, żebyście ich żałowali! – przerwał mu lekarz. – Tak to zwariujecie, i niedługo będziecie musieli czekać.
„No proszę, oto przyszło nowe pokolenie – mignęło brakarzowi w głowie. – Doigraliśmy się. Powiedzieć to mojemu staruszkowi – ze szczęścia umrze. Nie, chyba się pomyliłem – takich i za darmo lepiej nie brać”.
– Jesteś młody. Ile masz lat, jeżeli wolno zapytać?
– Dwadzieścia dwa.
– No, no… – uśmiechnął się Gusiew. – Wszystko bym oddał, byle tylko znów mieć dwadzieścia dwa lata.
– A ty masz gdzieś tak pod czterdziestkę? Tak czy owak, kolego, nie czuję do was żadnego obrzydzenia. No to odpowiedziałem na wasze pytanie, czy nie tak?
Gusiew kiwnął głową, w milczeniu wysiadł z furgonetki i zatrzymał się na chwilę, przytrzymując dłonią drzwi.
– Jesteś znacznie bardziej przenikliwy, niż mi się z początku wydało – stwierdził. – W rzeczy samej chciałem się przekonać, czy nie czujecie do mnie odrazy. Dziękuję za pomoc i uwagę. I jeszcze jedno. Chcesz dobrej rady? Przyda się w życiu. Nigdy, dobrze to zapamiętaj, nigdy i w żadnych okolicznościach nie nazywaj brakarza kolegą. Obaj pracujemy dla społeczeństwa, ale zajmujemy się całkowicie różnymi sprawami.
– Wcale nie. Obaj leczymy – sprzeciwił się lekarz.
– Młodzieńcze, z takimi poglądami powinieneś pracować w ASB, a nie zbierać z ulic chorych – prychnął Gusiew.
– Ależ ja będę pracował w ASB. Już za rok. Biorą mnie jako stażystę do pionu medycznego. Możliwe, iż jeszcze się zobaczymy.
– Aaa… No tak. Oczywiście. Rozumiem – Gusiew zamknął drzwi i ruszył w swoją stronę.
Wychodząc na ulicę i zanurzając się w ludzkim oceanie Gusiew zwykle podświadomie przechodził w stan lekkiej czujności i gotów błyskawicznie zareagować na każdy sygnał alarmowy przenikał jakby otaczającą go przestrzeń, badając wszystkimi zmysłami, czy ktoś kogoś nie krzywdzi, albo czy nie dzieją się jakieś nieporządki. Ale po rozmowie z nadgorliwym narkologiem Gusiew pogrążył się w sobie.
Obok budki dyżurnego stało kilku łudzi, patrzących gdzieś w dół, na gąsienicę prawego, w tej chwili nieruchomego eskalatora. Samego dyżurnego gdzieś wcięło [5]. Gusiew ominął budkę i rozepchnął ludzi ramieniem. Na miejscu, w którym schody stykały się z posadzką siedział w niewygodnej pozycji i z błagalnym wyrazem pyska jakiś niezbyt wielki, bury pies podwórzowy.
Gusiew nigdy wcześniej nie widział takiego wypadku, ale natychmiast zrozumiał, co się stało. Kilka kosmyków ze zmierzwionego ogona jakimś sposobem uwięzło pomiędzy stalowymi żebrami „gąsienicy” i obudową eskalatora. Psina miała niezwykłe szczęście – bo ogon w zasadzie jej jeszcze został. Ktoś pewnie w porę zatrzymał eskalator. Gusiew znał z opowiadań wypadki, w których człowiek posadzony albo przewrócony na „gąsienicę” tracił połowę pośladka, albo i życie.
– Gdzie dyżurna? – zapytał Gusiew.
– Szuka nożyczek – odpowiedziano mu zza pleców. – Co chwila kogoś na tamten świat wyprawia, a teraz proszę, psiny jej się żal zrobiło.
– Noooo… – Gusiew przykucnął i ostrożnie, żeby niepotrzebnie nie przysporzyć psu bólu, obmacał ogon zwierzęcia, starając się określić, które kosmyki uwięzły, a które są wolne. Psina – jak się okazało, suczka – przyjęła badanie z głębokim zrozumieniem i niemal przestała oddychać.
Gapiów za plecami wyraźnie przybywało. Zawsze miło jest wziąć udział w zbożnej sprawie, zwłaszcza gdy zajął się już nią kto inny.
– Ostrożnie, młody człowieku! Ugryźć może…
– A co ona, przecież nie zgłupiała do reszty – sprzeciwił się ktoś inny.
Suczka wykręciła się jakoś i polizała Gusiewa w policzek.
– Spokojnie, mała, spokojnie – wymamrotał Gusiew. – No tak, poważnych uszkodzeń nie widzę.
– A wy co, towarzyszu, jesteście weterynarzem? – zapytał ktoś z dość licznego już teraz tłumu gapiów.
– Tak jakby – odpowiedział Gusiew wyjmując z kieszeni szwajcarski scyzoryk i otwierając małe nożyczki. – No, droga pani, niechże się pani pożegna z urodą! – i zaczął strzyżenie.
„Pani” nieustannie usiłowała lizać ręce dobroczyńcy, co mocno utrudniało operację.
– Młody człowieku! – odezwał się ktoś władczym głosem.
– Co tam? – Gusiew podniósł wzrok znad psiego ogona.
– Co wy tam robicie? – Nad Gosiewem stanęła dorodna niczym kremlowska wieża dyżurna eskalatora z przerażająco wyglądającymi nożycami do cięcia metalu w dłoniach.
– Macie nieodpowiedni instrument! – Gusiew wrócił do swego poprzedniego zajęcia.
– Co to za samowola! – zawrzała gniewem dyżurna. – Na chwilę odejść nie można!
– Ale on jest weterynarzem! – wyjaśniono jej.
– Młody człowieku, jesteście weterynarzem?
Do wycięcia zostało już tylko kilka kosmyczków. Pies, wyczuwając zbliżające się uwolnienie, zaczął się miotać radośnie i Gusiew musiał przycisnąć nasadę ogona do ziemi, żeby niemądre zwierzę nie zrobiło sobie krzywdy.