– No to niech sam kombinuje, czemu jego synek postanowił pożegnać się z życiem. A przy okazji wywołał zamieszanie w samym centrum miasta.
– Mmmm… tam w dole stoją menty, nie pozwalają ludziom na gromadzenie się przed biurowcem. Ale w sumie pomysł jest niezły. Przejdź się tam, Gusiew, co? Załatw problem.
– A co ja mogę zrobić? Tym bardziej, że psycholog jest już na miejscu. Dobrze mówię, Loszka?
– Uhmm… – przytaknął Waluszek.
– Sam przecież proponowałeś…
– Co proponowałem?
– Gusiew, nie mąć w głowie dyżurnemu oddziału – poprosił dyżurny. – Ty wpadłeś na pomysł, żeby go strącić? No to bierz rurę i szoruj na miejsce. Rozejrzysz się w sytuacji, porozumiesz się z psychologiem i ocenisz, jaka jest szansa, podejmiesz decyzję i potem mi zameldujesz.
– Ale przecież snajperów zredukowali…
– Snajperów owszem, ale ich karabiny – nie. A tam jest ze sto metrów. Z takiego dystansu nawet ja trafię.
– Ależ ja w życiu nie strzelałem z karabinu do celu!
– A twój partner to co? Nie jest przypadkiem biathlonistą?
Gusiew spojrzał na Waluszka. Ten zagryzł wargi i jakoś tak niewyraźnie przewrócił oczami.
– Pełnomocniku Waluszek! – odezwał się dyżurny, szczękając klawiszami. – Zadanie jasne? Posłałem już zapotrzebowanie do zbrojowni. Biegnijcie po zestaw.
– No cóż, biegnij, Loszka – potwierdził Gusiew.
– Zasadniczo miałem tę broń w ręce… – zaczął Waluszek. – Ale…
– Chłopcze, nie utrudniaj! – ponaglił go dyżurny. – Trzeba się pospieszyć, zanim ten palant sam nie spadnie i nie zrobi nam wypadku nadzwyczajnego! Zapisałem go już Gusiewowi na brak.
Waluszek rozłożył ręce i poszedł umyślnie markotnym krokiem.
– Tak właśnie trzeba – oznajmił dyżurny.
– Dureń jesteś, Korniejew – stwierdził Gusiew.
– Jeżeli twój prowadzony jest taki miłosierny, możesz strzelać sam – zgodził się łaskawie dyżurny. – Tylko nie próbuj mi mydlić oczu, że klient siedzi niezbyt dogodnie, że może wypaść na ulicę i takie tam. Doskonale go widzę: siedzi, że trudno lepiej. Jedna kula i po zawodach. A przy okazji, ten spektakl trwa już dziesięć minut, nie wyrabiamy się w regulaminowym czasie. Tak czy siak, dostanę opieprz, a wszystko przez ciebie…
– Czort mnie podkusił, żeby tu zajrzeć…
– I tak bym cię znalazł. Wiedziałem, że kto jak kto, ale ty z pewnością wymyślisz coś chytrego.
– Przecież ta sztuczka ma ze sto lat! Każdy by…
– Gusiew, może już masz dość tej roboty? – zwodniczo łagodnie zapytał dyżurny. – Powiedz tylko, a ja zanotuję…
– I napiszesz meldunek?
– Ależ oczywiście! No, gdzie ten twój nowicjusz ugrzązł? Zachorował na niedźwiedzią chorobę, czy jak?
Ze schodów wiodących do piwnicy rozległ się odgłos kroków i pokazał się Waluszek z długim futerałem pod pachą. Gusiew wetknął głowę w okienko dyżurki i kiwnięciem palca poprosił Korniejewa, żeby przysunął się bliżej. Dyżurny nachylił się ze słodką miną.
– Nie tykaj mojego nowicjusza, jasne? – syknął Gusiew. – Bo nawet się nie obejrzysz, jak sam zachorujesz.
Korniejew uśmiechnął się jeszcze szerzej.
– Grozisz dyżurnemu na służbie? – zapytał. – Zwracasz się do niego nieregulaminowo? Ha! Zmiatajcie stąd obaj! Bo podzielicie się przyszłą naganą. Zapiszę w meldunku, jak się ze mną spieraliście!
Gusiew warknął wściekle, ale wycofał się z okienka.
– Chodźmy, Loszka – powiedział. – Zrobimy rzeź niewiniątek w imię postępu ludzkości.
Kiedy dwójka Gusiewa znikła za drzwiami, odezwał się milczący do tej pory pomocnik dyżurnego:
– Co mu odbiło? – zapytał. – Najpierw sam zaproponował, a potem się wycofał. Też mi brakarz…
Korniejew wyjął z kieszeni niewielki kozik i zaczął czyścić paznokcie.
– Trzeba by go wylać ze służby – rzucił przez ramię. – Albo w ogóle wybrakować. Widziałeś, jakie ma oczy? Paskudny typ. Raz go już zresztą wylali. Ale wrócił.
– Jak to? – zdziwił się pomocnik.
– W przeciwieństwie do wielu innych, Gusiew ma wielkiego, ważnego tatusia – stwierdził Korniejew. – Nie cierpię typa… Wyjechali?
– Owszem. Zapisać czas wyjazdu?
Korniejew zamknął kozik i wsunął go do kieszeni.
– Zapisz mu czas zgodny ze zgłoszeniem. Pomocnik spojrzał na niego ze zdziwieniem we wzroku.
– W Wybrakówce problemy rozwiązuje się inaczej – stwierdził Korniejew, odwracając się do monitorów i kierując jedną z miejskich kamer obserwacyjnych tak, żeby widzieć balkon, z którego miał strzelać Gusiew. – Ucz się, synku…
– A… – uśmiechnął się pomocnik. – W razie konfliktu wy po prostu wzajemnie się zabijacie.
Korniejew spojrzał na niego przez ramię i skrzywił się pogardliwie.
– Już nie – powiedział. – Zbyt mało nas zostało.
Wysławszy Waluszka na balkon, Gusiew zaparkował samochód, biegiem skoczył ku przejściu i po kilku chwilach znalazł się po drugiej stronie prospektu. Uliczne głośniki zachłystywały się radosną muzyką, skutecznie zagłuszając wrzaski kandydata na samobójcę. Gapiów zresztą nie było, i tylko niektórzy milicjanci w mundurach ukradkowo popatrywali ku górze.
„Karawan” stał na podwórku, a obok zatrzymało się kilka znajomych samochodów – widać było, że przyjechał dochodzeniowy z „grupą wsparcia”. Gusiew westchnął z ulgą – na terenie akcji pojawił się przełożony, który w razie czego weźmie na siebie odpowiedzialność za podjęte decyzje.
Za stołem w westybulu budynku starannie sprawdzał przepustki jakiś nieznany Gusiewowi drągal ze znaczkiem ASB, a obok niego przestępowali z nogi na nogę trzej wiekowi emeryci w mundurach. Gusiew doskonale znał ten typ ludzi – elitarni ochroniarze, całe życie na służbie. Ochronią wszystko i wszystkich – byle tylko dać im możliwości ochrony. Takie same niedobite mamuty stały przy wszystkich drzwiach Centralnego Szpitala Klinicznego, gdzie od czasu do czasu wylegiwał się ojciec Gusiewa, i oczywiście wszystkim robili straszliwe formalne trudności. Wierne psy wartownicze, zajadłe i uparte, potrafią tylko sprawdzać papiery i nikogo nie wpuszczać – ale w tym są znakomici. Teraz mieli gęby powyciągane bardziej niż zwykle, czym zupełnie się upodobnili do dobermanów.
Gusiew od dzieciństwa miał porachunki z takimi właśnie ochroniarzami i serdecznie ich nienawidził.
– No co, stare pierdziele! – krzyknął radośnie niemal od drzwi. – Urządziliście nam tu wypadek nadzwyczajny?
Brakarz na chwilę oderwał się od papierów, kiwnięciem głowy przywitał Gusiewa i burknął:
– Wszystkich trzech rozstrzelamy w pizdu!
I ponownie zajął się swoimi sprawami. Najpewniej także doskonale znał takich starych pryków i bardzo ich nie lubił.
– Towarzyszu… – cienkim głosem zapiszczał jeden z emerytów, rzucając się do Gusiewa i niemal wieszając mu się na ramieniu. – Towarzyszu…
Z biura przepustek wyszedł jeszcze jeden brakarz z grupą i mocno steraną księgą dyżurów w ręku.
– Stać! – rozkazał. – Marsz pod ścianę!
Gusiew pogardliwie odepchnął starucha i przeszedł do wind, zostawiając za sobą stłumione jęki, chwytanie się za serce i wywracanie oczami. „Jeszcze chwila i któryś z tych mamutów dostanie zawału! – pomyślał z wredną uciechą o dowcipnisiach z grupy wsparcia. – Boże, jakie to szczęście, że te dziadygi z żelazobetonu już niedługo powyzdychają. A my takimi się nie staniemy. Po pierwsze dlatego, że nie dożyjemy ich wieku. Po drugie – jesteśmy inni. Po prostu nie znaliśmy tego potwornego porządku społecznego, który zdławił godność ludzką minionego pokolenia. A teraźniejszy porządek, cokolwiek by o nim mówić, nie niszczy ludzkiej godności. Co najwyżej może cię zabić”.
W korytarzu na czternastym piętrze zgromadzili się ratownicy, milicjanci i brakarze.
– Ej! – niezbyt głośno krzyknął Gusiew. – Kto tu dowodzi?
Z tłumu wynurzył się facet w drogim garniturze i z wyraźnym niedostatkiem włosów na głowie, trzymający w ręce standardowy transiver z wyposażenia ASB.
– To wy jesteście Gusiew? Miło mi poznać. Łapin, śledczy państwowy drugiego stopnia.