– No, jak chcesz, Pe… – Starszy grupy podniósł ręce na znak kapitulacji. – Jedno ci mogę obiecać. Będę milczał jak grób. Chłopcy też, prawda? – zwrócił się do swoich podwładnych.
„Chłopcy” odpowiedzieli twierdzącym pomrukiem.
– Święta sprawa – odezwał się surowo i poważnie wyglądający pełnomocnik, stary wyjadacz w wieku mniej więcej pięćdziesięciu lat. – Miejsce gada jest w piachu, sążeń pod ziemią. Dawno już tak trzeba było. A przecież znów się pchają, złażą ze wszystkich stron jak karaluchy! Iluż ich wybrakowaliśmy, a oni znów się pchają…
– Poczuli, że wymiękamy – rzucił starszy grupy, a Waluszkowi wydało się, że słyszy to nie po raz pierwszy. Oczywiście, że słyszał. W Centralnym.
– Jest! – sapnął jeden z obserwatorów. – Widzę! Ani chybi to on!
W pomieszczeniu wszczął się nagły ruch. Starszy rzucał do radiotelefonu jakieś urwane rozkazy, wydając je drugiej części grupy, która ryglowała tylne wyjście z restauracji. Kilku brakarzy kopnęło się do drzwi. Waluszek po raz kolejny sprawdził swój igielnik.
Nigdy jeszcze w życiu tak się nie bał.
Klient podjechał do restauracji rozklekotanym „Moskwiczem”. Towarzyszyła ma para goryli, na widok których Gusiew odetchnął z ulgą. Bał się, że w orszaku Pismaka zobaczy ochroniarzy nowego typu – sympatycznych ludzi o gustownych i kosztownych fryzurach, bez nadmiernie rozwiniętej muskulatury, spostrzegawczych i bystrych, którzy w lot wyczuwali każde niebezpieczeństwo, a w walce byli bezwzględni i zdecydowani. Ci dwaj wyglądali i poruszali się jak krowy na lodzie.
Sam Pismak pasował zresztą do nich jak ulał. Jakby przybył na machinie czasu wprost ze strasznych lat dziewięćdziesiątych, kiedy Moskwa pełna była łysogłowych bandziorów. Gdyby miał przy sobie współczesnych ochroniarzy, ci nie mogliby się nawet upodobnić wyglądem do ochranianego, co było jedną z podstawowych zasad ich zawodu.
Wbrew temu, czego się po nim spodziewano, Pismak nie zrobił sobie plastycznej operacji twarzy. Zapuścił tylko brodę, rozjaśnił ją razem z włosami i włożył na nos okulary. Ale Gusiew i Waluszek byli pewni, że mają przed sobą właściwego klienta.
Trójka operacyjna weszła do restauracji. Gusiew spojrzał pytająco na dowódcę grupy.
– Czysto – stwierdził starszy. – Nie zauważono, żeby oprócz nas ktoś jeszcze obserwował to miejsce. Moi chłopcy zajmą miejsca, kiedy ty zaczniesz. Jedna sprawa. Klienta pasą [13] jednak menty. Ze sporej odległości i do restauracji nie będą się pchali.
– A przecież zapewniali, że nie mają pojęcia, skąd się zjawi – mruknął Gusiew. – Może to nie menty? Sprawdź.
– Samochód jest na mentowskich numerach.
– A… pieprzyć ich. Loszka, gotów?
– Uhmm… – wydusił z siebie Waluszek, czym zasłużył sobie na taksujące spojrzenie starszego grupy wsparcia.
– No to za mną! – rozkazał Gusiew.
– Żyjcie, chłopaki! – pożegnał ich starszy.
Gusiew i Waluszek już wcześniej omówili wszelkie możliwe warianty zachowań swoich i wroga. Co więcej, przećwiczyli je w sali taktycznej, gdzie ze dwadzieścia razy powtórzyli rozmaite ewolucje wokół ławki, która imitowała stół restauracyjny. Teraz jednak Waluszek nie miał pojęcia, czego odeń zażąda Gusiew. Postanowił więc nie miotać się bez potrzeby, a czekać.
Dziwne było to, że jego zwierzęcy strach jakby się rozpłynął po kościach w nicość.
U wejścia Gusiew zatrzymał prowadzonego i obejrzał go fachowym okiem.
– Nieźle – ocenił. – Godnie odziany i nie widać broni. I wspaniale leży ci ten krawat! Nie to, co u mnie. Loszka, czemu ty nie przychodzisz do pracy w krawacie?
– A cholera z nim… – zaprotestował słabo Waluszek. Miał na sobie piękny długi płaszcz, garnitur, śnieżnobiałą koszulę i krawat, który długo dobierała mu dziewczyna, przekonana, że jej Loszka z Gusiewem idą odstawiać durni na jakiejś oficjalnej ceremonii.
Sam Gusiew „odział się” w eleganckie czarne palto, które upodobniło go do najemnego zabójcy z lat trzydziestych Chicago ubiegłego wieku – brakowało mu tylko czarnego kapelusza z białą wstążką. Uwzględniając siwiznę we włosach, Gusiew mógłby śmiało i z powodzeniem pracować dla jednej z tamtych rodzin.
– No dobra. Działamy ściśle według planu. Załatwiamy najpierw goryli. Jeden drobiazg. Rezygnujemy ze sztuczki z rozmową między nami. Wszystko biorę na siebie. Strzelaj po słowach „Bardzo przepraszam”. Jasne? Potem ty przytrzymaj Szackiego, a ja porozmawiam z Pismakiem. To wszystko – naciągnął na ręce cieniutkie rękawiczki z lateksu.
– Zrozumiałem. – Waluszek w istocie zrozumiał, że jego zadanie w zasadzie pozostaje takie samo, co mocno go podniosło na duchu.
– I nie pytaj mnie, po kiego wała to komu potrzebne – surowo przykazał Gusiew. – Potrzebne i tyle!
– Rozumiem.
Zadzwoniła komórka. Gusiew wyjął aparat. Przydziałowy transiver zostawił dziś w Centralnym.
– Tak? Zrozumiałem. Świetnie. Dziękuję. Jak tylko wejdziemy do środka, zrób mi przysługę i zadzwoń jeszcze raz. Zwyczajnie. Wszystko, wchodzimy.
Gusiew dał znak ręką, Waluszek otworzył drzwi i wyszedł na ulicę.
– Mamy szczęście – stwierdził Gusiew. – Obok tamtych zwolnił się stolik. Skierują nas właśnie do niego. Chłopcy jakoś dotarli do kierownika sali. A powiadają, że w ASB same matołki pracują…
Restauracyjka była niewielka, przytulna, z głośników sączyła się miła i niezbyt natrętna muzyka, a w powietrzu unosiły się dyskretnie smakowite zapachy. Stoliki poustawiano w niewielkich niszach, przy których umieszczono stojaki na ubrania. Kwestię wieszaków Gusiew wyjaśnił na samym początku – przecież nie pchałby się do stolika w płaszczu!
Przy wejściu powitał ich ktoś dostojny, obleczony w smoking.
– Zechciejcie pójść za mną, panowie! – polecił bezdyskusyjnie i nawet się nie oglądając majestatycznie ruszył w głąb sali.
W tej chwili kieszeń Gusiewa rozśpiewała się melodyjnym dźwiękiem polifonicznej komórki. Gusiew natychmiast wyjął aparat i pogrążył się w rozmowie, patrząc uważnie pod nogi, żeby się nie potknąć.
– A ona co? – dopytywał się z ciekawością w głosie. – A ty? Nie może być! No, ogromnie się cieszę. Więc kiedy? A czemu nie w „Pradze”? Co z tego, że drogo, ja dopłacę, Miszka, bądź pewien, dla takiej sprawy…
Idący za Gusiewem Waluszek zza pleców przewodnika widział już Pismaka i jego kompana. Przesunął obojętnym spojrzeniem po Szackim – nerwowo wyglądającym mężczyźnie około czterdziestki, z długimi, kręconymi włosami – i skupił się na jakiejś pięknotce, która szczęśliwym trafem siedziała tuż obok. Odwrócił nawet głowę, żeby się jej lepiej przyjrzeć.
– Ale numer! – ryknął nagle Gusiew i roześmiał się znacznie głośniej, niż nakazywały normy zachowań w miejscach publicznych. „Goryle” natychmiast zwrócili nań uwagę, choć Pismak i Szacki rozmawiali w najlepsze. Dwójkę brakarzy dzieliło teraz od nich pięć, najwyżej sześć kroków.
Gusiew rżał jak koń, a goryle wiercili go niechętnymi spojrzeniami. Przeszkadzał ich szefowi w rozmowie. I całkowicie ściągnął na siebie ich uwagę. Waluszek przeżegnał się w duchu. Wyszli na pozycję, czas było zaczynać.
Gusiew wreszcie się zorientował, że jego goryl patrzy nań niczym lew na leżące pośrodku ścieżki guano.
– Och, bardzo przepraszam – zmieszał się szczerze.
Waluszek szybko i sprawnie, jak podczas treningu na strzelnicy, wyrwał igielnik z kabury i wsadził dwie igiełki w wystające zza stołu masywne biodro ochroniarza. Ale Gusiew i tak zdążył zrąbać swojego wcześniej.
„Goryle” powoli osuwali się na podłogę. Waluszek wparł igielnik w pierś Szackiego.
– ASB! – rzucił niegłośno, ale stanowczo.
Szacki natychmiast i bardzo naturalnie zbielał na twarzy.
Z kolei Pismak poczerwieniał jak burak.
– Czemuś trzymał ręce na stole, bałwanie jeden? – zapytał go Gusiew. Dawno już rzucił komórkę na podłogę i teraz ręką przytrzymywał stolik, z którego wciąż jeszcze zsuwał się na podłogę jeden z goryli. Igielnikiem niedbale wymachiwał przy brzuchu Pismaka, nie dając mu żadnej szansy na wzięcie się w garść i wyciągnięcie broni. – A mówili o tobie: „złodziej we własnym prawie, król porwań i wymuszeń”.