Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nikt się z tobą nie spiera – uśmiechnął się szef pojednawczo. – Mam nadzieję, że pamiętasz jeszcze, jak się przekazuje swoje doświadczenia młodzieży?

Gusiew krótko targnął głową.

– No… – szef wyraźnie chciał mu dodać ducha.

– A ja już myślałem… – Gusiew się zgarbił i ukrył twarz w dłoniach.

– Na razie dam ci jednego. Nie spodziewaj się poważnych zleceń, ot drobiazg, zwykła robota patrolowa. Ale mimo wszystko wracasz do pracy operacyjnej w pełnym wymiarze.

– Choćby i na patrole! – poderwał się Gusiew. Oczy my błyszczały podejrzanie – stary brakarz z trudem wstrzymywał łzy.

– Jeszcze trochę wytrzymaj, Pe – odezwał się szef łagodnym głosem. – Jeżeli wierzyć słuchom, ogłosili nabór stażystów. Myślałem już, że o nas zupełnie zapomniano. Tak zupełnie między nami, Pe – do miasta wraca rozmaite draństwo, które do tej pory siedziało na peryferiach. Po cichutku zaczynają węszyć, czy nie da się wrócić do interesów.

– Wyczuli naszą słabość? Uwierzyli w rozmaite ploteczki?

– Bardzo możliwe. Ale weźmiemy ich wcześniej, niż zdążą się rozkręcić. Myszkin na dniach zaczyna operację specjalną, jest zamówienie i dla Daniły. Myślę, że akurat po to nabierają młodych. Więc niedługo będziesz miał i trójkę, i całą grupę. Myślisz, że już całkiem tępy jestem? Nie, przyjacielu, słuchałem cię całkiem uważnie. Przez cały czas, kiedy ty plotłeś bzdury, udawałeś głupka i przepowiadałeś ponurą przyszłość. Ale wygląda na to, że się pomyliłeś.

– Czy… czy powinienem z tego wyciągnąć określone wnioski? – zapytał Gusiew ostrożnie.

– Na razie tylko jeden. Przestań gadać. Przestań się narażać Nie próbuj się wyrywać przed szyk, Pe.

– Jeżeli rzeczywiście się pomyliłem i naszej Agencji nie zamkną…

– Trzymaj nos niżej, ale koniecznie pod wiatr – szef postanowił się popisać wieloznacznością. – Może zobaczysz coś takiego, czego ja nie zauważę. A na razie zajmij się wyszkoleniem tych, których dostaniesz. Dobrze ich przygotuj. Jeżeli przyjdzie nowe pokolenie, będą to dla nas zupełnie nowi ludzie. Przecież oni prawdziwej roboty nie widzieli i miejmy nadzieję, że nigdy nie zobaczą. Na przykład twój przyszły prowadzony. Dobry chłopak, ale on nie ma zbyt wielkiego pojęcia, co go zaniosło do ASB. I bardzo dobrze. Bo ci – szef kiwnął dłonią ku schodom – dobrze wiedzieli, po co do nas przyszli.

– I dlatego każe im się odstrzeliwać bezpańskie psy, żeby zrozumieli, ile są warci? – wtrącił Gusiew. Szef podrapał się po karku.

– Cholera wie – stwierdził. – O tym jakoś nie pomyślałem. Wiesz – psy, to nawet nieźle. W końcu nasi mądrale dawno już powinni nieco przycichnąć. Zmniejszyć obroty. Niech choć raz w życiu poczują odrazę sami do siebie. W przeciwnym razie nie da się ich sprowadzić na drogę prawdy.

Gusiew rzucił szefowi krótkie spojrzenie spode łba.

– Szlachetni rozbójnicy tępią bezpańskie psy – wymamrotał. – To głupota. Wy ich tylko nastawiacie przeciwko Agencji. I przeciwko sobie osobiście.

– A co? Ja wymyśliłem ten odstrzał psów? – zdenerwował się szef. – Ja tylko mówię, że wszystkim Daniłowom i Myszkinom może się przydać taka nauczka.

– Wątpię. A co do odrazy żywionej do siebie – to już w ogóle jakieś brednie. Brakarza, który pracuje ponad pięć lat, powinno się też wybrakować. Taka jest moja diagnoza.

– No to idź i się zastrzel – nadął się szef.

– Ja jestem przypadkiem nietypowym, szefie. A przy okazji, czemu akurat mnie podsunęliście podpułkownikowi Łarionowowi? Zastanawiam się, czemu on mnie tak łaskawie traktuje…

Szef się zmieszał:

– Nikogo innego akurat nie miałem pod ręką. Przepraszam cię, Pe.

– Nie trzeba było mnie napuszczać, młody przyjaciel milicji i tak dalej… No dobrze, nawet na tym butelkę zarobiłem. I trochę się odegrałem na jednym wąsatym mencie. Wiecie, jak on mnie nazwał? Herszt oprawców!

– A ty co?

– A ja poprosiłem Łarionowa, żeby mi go dał jako wprowadzającego. I ten wąsacz przez całą godzinę chodził wokół mnie na paluszkach po mieszkaniu, w którym wszystko się zdarzyło i czekał, aż mu powiem coś paskudnego. A ja – nie powiedziałem. Niewiele brakowało, a biedaczek przekręciłby się z nerwów. Z pewnością nikt jeszcze w życiu nie okazał mu takiej pogardy.

– Uff… – szef pokręcił głową, myśląc o czymś intensywnie. – Nie wybaczą nam tego. Czuję, że nie wybaczą.

– Zazdrościcie Żelaznemu Feliksowi? – przyciął mu Gusiew.

– a czego miałbym zazdrościć? – nastroszył się szef.

– Tego, że umarł w samą porę. Postanowił nie czekać na chwilę, w której zjawi się u niego uzbrojona po zęby delegacja i zaciekle zabierze się do niewybaczania.

– Zaczynam mieć cię dość – oznajmił szef. – Jakby człowiek cię słuchał i wierzył, to doszedłby do wniosku, że i tę chwilę swej przyszłości przewidziałeś.

– Oczywiście. Bardzo starannie studiowałem historię organów ścigania i karania przestępców. I nie tylko naszych. Taka chwila nieuchronnie następuje. Wcześniej czy później rewolucyjny terror zaczyna się wyczerpywać. A ponieważ dowolny terror gromadzi całe góry niewinnych ofiar, jest i piękny powód do tego, żeby się rozprawić z tymi, który wprowadzali ów terror w życie. I udowodnić swoją czystość, rozstrzeliwując terrorystów. To po prostu rotacja symboli władzy. Prawo przyrody. Wcale nie muszę sam do siebie strzelać. Nie mam po co. Mam znakomitą szansę zginąć w otwartej walce. A jak po nas przyjdą… to się zabawimy, prawda?

Szef spojrzał na Gusiewa i przez chwilę patrzył nań z uwagą.

– Pięknie się to składa – przyznał. – Ale mimo wszystko, łżesz. Wymyśliłeś to przez chwilą.

– Aha – przyznał Gusiew z miną niewiniątka.

– Nabijasz się ze mnie?! – ryknął szef.

– Oczywiście.

Szef wyjął chusteczkę i otarł czoło. Niewysoki, łysy, z wyraźnie zaznaczającym się brzuszkiem wyglądał jak przeciwieństwo szybkiego w ruchach, nieźle się jeszcze trzymającego i powściągliwego Gusiewa. A już wewnętrznie zupełnie się od siebie różnili. Czasami Gusiew nie mógł uwierzyć, że ten człowiek – zupełnie normalny – jest szefem jego oddziału. I takim samym weteranem, jak on.

Sprawa prawdopodobnie polegała na tym, że szef zajmował się robotą kancelaryjną i – jak utrzymywali uparcie jego podwładni – nigdy w życiu nie wyszedł na zwyczajny patrol. Od czasu, kiedy został – on, emerytowany oficer śledczy – wodzem katów i oprawców, najbardziej surowe i ostre czasy przesiedział w gabinecie. I Gusiew, kiedy jeszcze był na fali, nieustannie mu to wytykał. – „Co z tego, że jesteś szefem, mnie za to kolba sama do ręki wskakuje… I ty, drogi szefie, doskonale o tym wiesz”.

– A, cholera z tobą – westchnął szef. – Pogubiliśmy się, rozluźniliśmy… Wymiękamy, jak to się mówi. Straciliśmy serce, taka jego owaka. Posiedź tu i poczekaj, przyprowadzę ci partnera.

– A ja z nim mam jak… nie za bardzo? – zapytał Gusiew. – W świetle, że tak powiem, nowych prądów i powiewów…

– Czemu nie za bardzo? Jak zwykle. Ucz go tego, co trzeba. To ty masz z nim chodzić na robotę, nie ja.

– A igiełki już próbował?

– Nie. To już twoja sprawa. Tylko weź pod uwagę, że z jego charakterystyki wynika, iż to ostry chłopak. Prawdziwy rewolwerowiec.

– Daliby w jego dokumenty zajrzeć.

– Niedoczekanie – uśmiechnął się szef z mściwą satysfakcją.

Gusiew podniósł oczy ku sufitowi.

– No, no… – mruknął. – Ciekawe, gdzie tego waszego… eee… chłopaczka z pistoletem zaznajamiali. W jakimś specnazie, czy co?

– Nie, w specnazie z automatem biegał i to niezbyt długo. Myślę, że sam się wyszkolił. Kocha się w broni. Przed wojskiem ćwiczył biathlon. A teraz jest członkiem moskiewskiej reprezentacji paintballu. Szykował się na mistrza. Ale chyba doszedł do wniosku, że na mistrza jest za krótki i przyszedł do nas.

Gusiew pogładził się po ciemieniu.

– To co, potrzeba? – kiwnął głową szef ze zrozumieniem.

Gusiew zrobił nieokreślony ruch podbródkiem. Współczesny paintball, w którym walki przeprowadza się niemal z przyłożenia, w sztucznie przygotowanych dekoracjach i bez wszelkiego kamuflażu – był rzeczywiście tym, czego trzeba. A z markerem paintballu trzeba się było obchodzić bardzo podobnie, jak ze standardową bronią brakarzy. „Chłopaczek” rzeczywiście mógł mieć nawyki, które ułatwią mu przyswojenie sobie profesji. Z jednym maleńkim wyjąteczkiem.

12
{"b":"102786","o":1}