Max tak dzielnie walczyła o życie. Wiedziałam, że się nie podda.
– Świetnie sobie radzisz, Max. Tak trzymać. Jesteś najlepsza, Maximum.
Jedna z pielęgniarek gąbką otarła mi pot z czoła. Taka pomoc przydałaby mi się w „Zwierzyńcu”.
Dobiegały do mnie strzępy rozmów pielęgniarek i lekarzy, ale w pełni skoncentrowana na skomplikowanej operacji nie zwracałam uwagi na ich treść. Musiałam improwizować. Opisu takiej operacji nie można było znaleźć w podręcznikach anatomii – ani na uniwersytecie stanu Kolorado, ani w Berkeley, Harvardzie, czy w Chicago. Przynajmniej do tej pory. Spojrzałam na zegar ścienny. Ku mojemu zaskoczeniu, okazało się, że minęło już trzy i pół godziny. Uświadomiłam sobie, że jestem spocona jak mysz. Poczułam na ramieniu czyjąś rękę i usłyszałam głos jednego z lekarzy:
– Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy.
ROZDZIAŁ 125
Nie mogliśmy stracić Max. Zwłaszcza po tym, co przeszliśmy – co ona przeszła.
Zaczekałam, aż pielęgniarki zaaplikują jej amoksycylinę i wstrzykną solankę, a potem przewiązałam jej skrzydła bandażami, by nie zrobiła sobie krzywdy, gdy ocknąwszy się zacznie szaleć. To była właściwie drobnostka, ale oprócz tego zrobiłam już dla niej wszystko, co mogłam. Miałam nadzieję, że to wystarczy.
Zbierało mi się na płacz, ale powstrzymywałam się ze wszystkich sił. Nie mogłam rozpłakać się tutaj, przy tych wszystkich pielęgniarkach i lekarzach. Zdjęłam fartuch w szatni chirurgów i szybko się umyłam. Potem poszłam na oddział intensywnej terapii.
Kit został zoperowany przez drugi zespół chirurgów, w składzie którego znaleźli się najlepsi specjaliści ze szpitala. Nieszczęśnik był podłączony do tak wielu aparatów, że nie dało się określić, gdzie kończy się człowiek, a zaczynają przewody.
Według karty chorobowej, miał złamany obojczyk i dwa żebra, przebite płuco oraz zapalenie opłucnej. Przetaczano mu krew, został naszpikowany antybiotykami, a wszystkie objawy czynności życiowych były monitorowane. W odróżnieniu od Max, u Kita wskazania przyrządów były w normie.
Podsunęłam fotel do jego łóżka i dosłownie padłam ze zmęczenia. Długo siedziałam w bezruchu, jak w transie, patrząc na Kita. W końcu nie wytrzymałam i rozpłakałam się. Łzy płynęły mi po policzkach, a ja nie mogłam ich powstrzymać.
Przypomniałam sobie nasze pierwsze spotkanie, przed „Zwierzyńcem”, kiedy ten jeszcze istniał. A potem tę magiczną chwilę, kiedy Kit tak pięknie zaśpiewał dla mnie w „Villa Vittoria”. A także naszą „ostatnią noc na ziemi” w podziemiach domu Gillian. Tak wiele się wydarzyło w tak krótkim czasie. Tyle razem przeszliśmy.
– Kocham cię, Kit Tom, kimkolwiek jesteś – szepnęłam. – Tak bardzo cię kocham.
Zdaje się, że potem zapadłam w drzemkę. Nie wiem, na jak długo. Nagle poczułam, że Kit delikatnie gładzi mnie po włosach.
– Och, Kit – powiedziałam, gdy zobaczyłam, że odzyskał przytomność.
Pocałowałam go w policzek najdelikatniej, jak to możliwe, a on uśmiechnął się promiennie.
– Co z nią? – spytał.
– Jest w stanie krytycznym. Nie wiem, czy z tego wyjdzie. To była pierwsza operacja tego rodzaju w dziejach medycyny.
Siedziałam w pokoju Kita przez kilka dłużących się w nieskończoność godzin. I tak nie miałam już domu, do którego mogłabym wrócić.
Potem poszłam na górą, by zobaczyć, co dzieje się z Max. Powinna już wyjść z narkozy.
Wchodząc po schodach z drugiego na czwarte piętro, zmówiłam w duchu kilka modlitw. Byłam zatopiona w myślach; snułam rozważania o Bogu i zastanawiałam się, jak te ostatnie odkrycia naukowe pasują do ogólnego porządku rzeczy, jeśli taki w ogóle istniał. Nie dawało mi spokoju jedno sformułowanie – „wszystkie Boże stworzenia”. Ciekawa byłam, jakiego znaczenia teraz nabrało.
Myślałam: Nie pozwól Max umrzeć. To dobre, wyjątkowe dziecko. Proszę, nie pozwól jej umrzeć. Słuchasz mnie, Panie?
Kiedy weszłam do jej pokoju, Max jeszcze spała. Wyglądała jak bezbronna, niewinna istotka. Patrząc na nią czułam się, jakbym obserwowała spadającą gwiazdę.
Usiadłam przy niej.
Nie pozwól Max umrzeć.
Nie pozwól tej dziewczynce umrzeć.
Wczesnym rankiem nareszcie otworzyła oczy. Kiedy spojrzała na mnie, myślałam, że serce mi pęknie.
– Cześć, Max. Cześć, kochanie.
– Cześć. Gdzie ja jestem? – wyszeptała.
– W bezpiecznym miejscu. W szpitalu w Boulder. Jestem przy tobie.
– Słyszałam, jak do mnie mówiłaś. W czasie operacji, Frannie – powiedziała. Mówiła tak cicho, że musiałam wytężyć słuch, by ją usłyszeć.
Delikatnie pocałowałam ją w policzek, potem w czoło i drugi policzek. Nie pozwól tej dziewczynce umrzeć, powtarzałam w duchu. Trzęsłam się ze strachu.
Uśmiechnęła się łagodnie.
– Tęskniłaś za mną? – szepnęła.
– Wszyscy bardzo za tobą tęskniliśmy. Gdzie byłaś, kochanie?
– Och. Latałam. Ale tak naprawdę.
Max zamilkła. Ciężko oddychała. Przez następnych kilka minut nie odzywała się, a ja trzymałam ją za rękę. Pogładziłam ją po mokrym czole, po włosach. Raz po razie całowałam jej ciepły policzek.
– To naprawdę jest jak latanie. Bardzo przyjemne. Podoba mi się tam, Frannie – wyszeptała.
A potem Max leciutko, leciutko ścisnęła mnie za rękę.
Zamknęła oczy.
I zasnęła.
Epilog
Anioły
ROZDZIAŁ 126
Czasem, późnym wieczorem, gdy zapadnie już zmrok, siadam na huśtawce stojącej przed domem. Wznoszę się wyżej i wyżej, w nadziei, że kiedyś oderwę się od ziemi i polecę w niebo. Wspominam to, co się stało, i próbuję odnaleźć w tym jakiś sens. Wiem, że jest wielu innych, którzy robią dokładnie to samo.
Opowiem wam, co się stało po wydarzeniach w domu Gillian. Kilka tygodni później, Kit i ja zrobiliśmy to, co uznaliśmy za słuszne – zniknęliśmy razem z dziećmi: Matthew, Ozem, Ikarem, bliźniakami i Max.
Nie powiem wam, gdzie stoi nasz dom, na razie jesteśmy bezpieczni. Wiemy, że to tylko tymczasowe schronienie, ale całkiem nam tu dobrze. Rząd po prostu nie miał pojęcia, co począć ze skrzydlatymi dziećmi, że o Kicie i o mnie nie wspomnę, i z tym wszystkim, czego się dowiedzieliśmy. Z drugiej strony, my sami nie czuliśmy się zbyt pewnie pod okiem rządu. Komu mieliśmy ufać? Kogo się bać?
Grupa pozbawionych sumienia naukowców, wspierana przez co najmniej kilku wpływowych ludzi z Waszyngtonu oraz chciwych członków zarządu pewnych bardzo ważnych firm z branży biotechnologicznej, dopuściła się niewyobrażalnych zbrodni. Peyser i jego współpracownicy zamordowali wielu ludzi, w tym mojego męża, Davida. Prowadzili też eksperymenty na ludziach.
Kilku członków z owej grupy już nie żyje. Nie ma też wśród nas Gillian, czy raczej doktor Susan Parkhill oraz jej syna, Michaela, który miał żyć dwieście lat, zginął zaś w wieku lat czterech. W wypadku samochodowym niedaleko własnego domu w Kolorado życie stracił także doktor Anthony Peyser.
W związku z tą tajemniczą sprawą nastąpił istny wysyp najprzeróżniejszych teorii. Nie ulega wątpliwości, że rząd przymykał oko na działalność Peysera, ale jak wiele o niej tak naprawdę wiedział – tego nie da się ustalić. Być może nigdy nie stanie się to jasne. W każdym razie, w Bear Bluff byli żołnierze, a jak dotąd nikt nie powiedział nam, w jakim celu tam się zjawili. W tę brudną sprawę było zamieszanych także kilku agentów FBI. Wielkie koncerny chciały zapłacić ogromne sumy za pierwsze zakazane owoce rewolucji biotechnologicznej.
Ewa żyje. Przebywa w tajnej bazie wojskowej w Karolinie Północnej. Opinia publiczna nic nie wie o istnieniu tej dziewczynki. Być może nawet nie ma prawa wiedzieć.
Niedawno w „New York Times” został zamieszczony artykuł o potomkach trzech młodych kobiet w ciąży, które widzieliśmy w domu Gillian. Według autora, dzieci przyszły na świat pozbawione twarzy. Tak zostały zaprojektowane przez doktora Peysera i jego ludzi. Eksperymentalne dzieci miały być źródłem „części zapasowych”.