Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Płomienie strawiły wszystko. Po meblach, dywanach i zasłonach zostały tylko czarne resztki; nic nie dało się uratować. Ściany i sufit pokrywały czarne bąble.

Kit objął mnie od tyłu. Wyczuł, że potrzeba mi ciepła. Odwróciłam się i spojrzałam mu w oczy.

– Kit, może nie zrobili tego ci sami ludzie. Ten, kto spalił mój dom, wypuścił zwierzęta z klatek. Ci dranie ze „Szkoły” nie zrobiliby tego.

– Może ogień podłożyli lekarze z Boulder – zasugerował – a nie ci strażnicy, czy łowcy.

– A może ci młodzi żołnierze, których widzieliśmy wczoraj – podzieliłam się z nim swoim szalonym podejrzeniem.

– Chodźmy stąd – powiedział cicho. – Zaczekamy na zewnątrz. Tu już niczego nie ma.

– Wiem. Dzięki, że pozwoliłeś mi to zobaczyć – szepnęłam. Nie opierałam się, kiedy wyciągnął mnie z ruin domu, razem z którym spłonęło kilka lat mojego życia.

Wyszedłszy na ganek, zastygliśmy w bezruchu.

„Oni” czekali na nas. Zamiast oczekiwanych agentów FBI, ujrzeliśmy łowców – strażników ze „Szkoły”. Na moim podjeździe stało z pół tuzina podpalaczy i morderców. Mieli ze sobą Max i pozostałe dzieci.

ROZDZIAŁ 101

– Trzymajcie łapy z dala od nich! – krzyknął Kit. – To tylko dzieci.

Strasznie mi tym zaimponował. Ci ludzie mieli karabiny, pistolety, a Kit wydawał im polecenia. Nie dał się zastraszyć.

O dziwo, strażnicy pilnujący Ozymandiasa i Max puścili dzieci i nawet cofnęli się o kilka kroków. Ubrani byli tak, jakby wybierali się na polowanie – w traperki, poplamione i wymięte spodnie w kolorze maskującym, grube kamizelki, jakie noszą myśliwi. W żaden sposób nie można było odgadnąć, kim są. Wojsko? FBI? Najemnicy? W każdym razie żadnego z tych ludzi nie widziałam w szpitalu komunalnym w Boulder.

– Zejdźcie tu do nas! – Mężczyzna, który wypowiedział te słowa, był potężnie zbudowany i wyglądał na mniej więcej pięćdziesiąt lat. Miał ospowatą, poprzecinaną bliznami twarz, a jego oczy przypominały czarne kulki. To musiał być wujek Thomas, o którym tak wiele słyszałam od Max. – Już dosyć narobiliście kłopotów! – krzyknął gromkim głosem. – Zaraz was stamtąd po prostu zestrzelę.

– My narobiliśmy kłopotów? – zdziwiłam się. – Nie rozśmieszaj mnie.

– Jesteś mordercą! – krzyknęła Max do mężczyzny, który trzymał ją za włosy. Wiła się na wszystkie strony, usiłując mu się wyrwać. – I do tego dupkiem. Nawet większy z ciebie dupek niż morderca, wujku Thomasie!

Thomas uśmiechnął się i prawie udało mu się zrobić minę dobrotliwego wujaszka.

– Dziękuję ci, Tinkerbell. – Spojrzał na nas i wypchnął Max do przodu. – Hej, wy tam, chodźcie tu. No, ruszcie się, bo zastrzelę jednego z dzieciaków.

– On to zrobi, Frannie. Jest tchórzem i bezmózgim osiłkiem. To zwykła, nikomu niepotrzebna świnia.

Zeszliśmy z Kitem z ganku i dołączyliśmy do reszty jeńców. Nie mieliśmy wyboru. Strażnicy mierzyli do nas z karabinów. Liczyliśmy na to, że spotkamy tu ludzi z FBI, ale zamiast nich ujrzeliśmy tych bandziorów.

Na podjazd skręciły dwa terenowe auta. Za nimi pojawił się czarny RV.

– Znasz tych ludzi? – spytałam Max.

– Tak – syknęła. – Chociaż wolałabym ich nie znać. To strażnicy. Pilnują porządku w „Szkole”. Trzymają wszystkich w ryzach. Wiążą dzieci, a potem je usypiają. A szefem tych parszywców jest wujek Thomas.

Zwróciła twarz ku stojącemu przy niej mężczyźnie.

– Jesteś najgorszym z najgorszych. Zdradziłeś nas. Kłamiesz za każdym razem, kiedy otwierasz usta.

– Jesteś niegrzeczna, mała – powiedział i zaciął gniewnie usta. Podniósł rękę, by uderzyć Max.

Wtedy rzuciłam się na niego. Opanowała mnie dzika wściekłość. Thomas był zaskoczony moim desperackim atakiem. Kit bez wahania włączył się do walki. Uderzył jednego ze strażników łokciem w nos. Następnie obalił na ziemię osiłka o budowie atlety, który wygrażał nam kolbą karabinu. Trzeci strażnik jednak był szybszy i przystawił lufę pistoletu do skroni Kita.

Max zaczęła uciekać. Pobiegła w stronę lasu rozciągającego po drugiej stronie domu. Zaczęła machać skrzydłami i wzbiła się w powietrze. Przy każdym kolejnym locie wydawała się silniejsza i sprawniejsza.

– Nie strzelajcie! Proszę, nie strzelajcie do niej! – wydzierałam się na cały głos prosto w ucho Thomasa.

– Zestrzelcie ją – krzyknął. – Nie wahajcie się. Strąćcie ją.

Dwaj strażnicy zaczęli strzelać, kiedy Max oderwała się od ziemi. Nie poleciała jednak prosto w górę, tylko pomknęła jak strzała ku wysokim jodłom. Po chwili zniknęła za kępą drzew.

Część strażników pobiegła za nią; niestety, kilku zostało z nami.

– Do wozu! Już! Szybciej, bo zastrzelimy was na miejscu – rozkazał Thomas i uderzył mnie otwartą dłonią w głowę. Zabrzęczało mi w uszach i zachwiałam się. Nie spodziewałam się tego ciosu.

– No to mnie zastrzel! – Wendy postąpiła krok do przodu, dumnie prężąc swoją małą pierś. – Strzel mi prosto w twarz. Zabij mnie.

– Mnie też zastrzel! – krzyknął Peter. – Bums, i po mnie! Myślisz, że się boję? No, na co czekasz? Zabij sobie jeszcze jednego dzieciaka.

– Właściwie to chciałem zacząć od niego. – Thomas wskazał pistoletem Ikara. – Tego ślepego. Hej, Ikar!

– Wsiądźcie do samochodu – powiedziałam do dzieci. – Już! W tej chwili! Ikar, ty pierwszy. Błagam.

Dzieci spojrzały na mnie, a ja chciałam jakoś dodać im otuchy, powiedzieć, że to nic takiego, że wszystko będzie dobrze. Wiedziałam jednak, iż byłoby to kłamstwem. Pod czujnym okiem Thomasa, mierzącego do nas z pistoletu, wsiedliśmy do furgonetki.

– No to po ptakach – szepnął Ikar, siedzący obok Kita. – Wszyscy zginiemy.

ROZDZIAŁ 102

Zostaliśmy brutalnie wepchnięci do ciasnej, pogrążonej w półmroku kabiny furgonetki, która nieodparcie kojarzyła mi się z karawanem. Przypomniałam sobie, co powiedział mi Kit: „Oni” chcą się wszystkich pozbyć. Nie mogą zostawić przy życiu żadnych świadków.

Silnik karawanu zakrztusił się, po chwili jednak zapalił. Wóz wyjechał tyłem z mojego podjazdu. Kierowca skręcił w prawo. Bear Bluff znajdował się w przeciwnym kierunku. Dokąd jechaliśmy?

– Oni nas uśpią – powiedział Ozymandias beznamiętnym tonem.

Tego właśnie bałam się najbardziej.

– Kogo ci ludzie usypiali w „Szkole”? – spytał go Kit. Nawet w tak beznadziejnej sytuacji zachowywał się jak rasowy agent; usiłował zbierać informacje, by dojść prawdy.

– Nie wolno nam o tym mówić – ostrzegła Wendy. W jej oczach czaił się lęk.

– Zabijali mnóstwo stworków – powiedział Peter ze wzruszeniem ramion.

– Czym są te stworki? – spytałam Petera.

– To zwierzątka, które są trzymane w laboratoriach. Zwłaszcza nowo narodzone maluchy. Nazywamy je po prostu stworkami. Albo laborzętami – odparł Oz. – Spytaj o to Max. Ona tam pracowała. Aha, nie ma jej tu. Nie martwcie się, ona jest bystra. Da sobie radę.

Skinęłam głową.

– Wiem. A co z Adamem i Ewą? – spytałam. – Kim oni byli?

– Naszymi najbliższymi przyjaciółmi – wyjaśnił Peter głosem pełnym smutku. – Byli w moim wieku. Urodziliśmy się w tym samym roku. Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym.

– Zostali uśpieni – powiedział Oz. Przejechał palcem po gardle i wywalił język z ust. – Najlepiej o nich zapomnieć. Co z oczu, to z serca. Jedni śpią, inni płaczą.

– Jedni śpią, inni płaczą – powtórzyły dzieci. – Jedni śpią, inni płaczą.

W moim umyśle rysował się coraz wyraźniejszy i bardziej przerażający obraz „Szkoły”. Młodsze dzieci chętniej o niej opowiadały niż Max. Nie bały się tak bardzo jak ona.

– Jezu, Frannie – powiedział Kit, kładąc rękę na mojej dłoni. – Biedne dzieci. Nie domyślasz się, dokąd jedziemy? W którym kierunku?

Potrząsnęłam głową i westchnęłam.

– Z powrotem w góry. Zdaje się, że na zachód. Nic więcej nie jestem w stanie powiedzieć.

Tymczasem w uszach wciąż miałam słowa powtarzane przez dzieci. Jedni śpią, inni płaczą.

52
{"b":"102248","o":1}