ROZDZIAŁ 64
Przede wszystkim należało zachować dyskrecję. Od tej chwili nie można było pozwolić sobie na najmniejsze niedopatrzenie. Naprawiano popełnione dotychczas błędy i ograniczano do minimum ich konsekwencje.
Do Denver zaczęli się zjeżdżać ważni „goście”, możliwie najbardziej dyskretnie. Każdy etap podróży tych ludzi był dokładnie zaplanowany, ale jeszcze więcej wysiłku włożono w zatajenie ich pobytu w tej okolicy, nie tylko przed opinią publiczną, ale i wspólnikami w interesach, a nawet rodzinami.
Każdy z nich wiedział, jak wysoka jest stawka. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że sam fakt, iż mogą uczestniczyć w tym ważnym wydarzeniu, jest zaszczytem nawet dla tak wysoko postawionych ludzi, jak oni. Byli świadomi, co grozi im w razie wpadki. Owszem, wszystkiemu gorąco zaprzeczą, ale w końcu zostaną rzuceni psom na pożarcie.
Dwie najważniejsze persony przyjechały do Denver jako małżeństwo, co było najprostszym, ale zarazem najlepszym kamuflażem. Najliczniejsza grupa składała się z czterech Niemców, którzy podawali się za zapalonych wędkarzy, wybierających się na ryby na kontynentalny dział wodny.
Dwaj podróżni przyjechali w imieniu wielkiej tokijskiej korporacji. Gdyby ktoś pytał, wybierali się na szekspirowski festiwal w Kolorado. Zamieszkali w hotelu „Historie Inn” w Boulder i w czasie swoich spacerów pstrykali zdjęcie za zdjęciem jak typowi turyści z Krainy Wschodzącego Słońca. Kolejny przybysz był przedstawicielem jednej z największych i najważniejszych firm we Francji. Jak sam twierdził, przyjechał na festiwale, które odbywały się w Chatauqua i Niwot. Pozostali przyjezdni zgodzili się zamieszkać w okolicznych miasteczkach, jak Lafayette, Nederland, Louisville, Longmont, Blackhawk.
Przybyli z Londynu małżonkowie postanowili wypocząć na łonie natury i rozbili namiot na terenie parku narodowego Gór Skalistych, około osiemdziesięciu kilometrów na południowy zachód od Denver. Wpływowy szef firmy z Bernardsville w stanie New Jersey wybrał pełen przepychu kurort Gold Lake Mountain.
Każdemu z gości przydzielono określone miasto. Nakazano im ubierać się i zachowywać jak typowi turyści; mieszkać w małych hotelikach i gospodach jak „Black Dog” „Bed amp; Breakfast”, „Hotel Boulderado”, „Pod Krzewem Róży”. I choć wszyscy goście byli ważnymi figurami w swoich kręgach, zrobili to, co im kazano.
Niewygody nie grały roli, kiedy lada dzień miało nastąpić wydarzenie o ogromnym znaczeniu dla całej ludzkości.
ROZDZIAŁ 65
Nie mogło być żadnych dowodów.
Wszyscy świadkowie musieli zostać wyeliminowani.
Harding Thomas szedł na czele grupy łowców, przeczesujących teren między Rough Rider Road a autostradą Peak-to-Peak. Prowadzili ze sobą psy tropiące, które wcześniej zostały zapoznane z zapachem skrzydlatej dziewczynki. Mężczyźni szli w parach, w trzymetrowych odstępach. W większości byli to dawni oficerowie. Dość łatwo dali się przekonać, że ćwiczenie, w którym uczestniczą, jest niezbędne dla bezpieczeństwa narodowego, a nawet przetrwania Stanów Zjednoczonych.
Przemaszerowawszy całą długość wyznaczonego sektora, łowcy przeszli do następnego. Systematycznie przeszukiwali cały las, usiłując odnaleźć jakikolwiek ślad zaginionej dziewczynki.
Tego dnia nie rozmawiali, nie dowcipkowali, a nawet nie palili papierosów. Ciszę burzył tylko trzask gałęzi miażdżonych przez ich ciężkie buty oraz węszenie gorliwych, dobrze wytresowanych psów.
Po drugiej stronie autostrady Peak-to-Peak ku niebu pięły się wzniesienia przedgórza Gór Skalistych. Nad nimi krążyły dwa helikoptery, wyposażone w sprzęt umożliwiający obserwację terenu w podczerwieni. Na ekranie pojawiały się wszystkie ciepłokrwiste organizmy, znajdujące się w zasięgu urządzenia. Jeleń, łoś, niedźwiedzie, zające, ptaki, wszystkie stworzenia duże i małe.
Mała nie miała szans ucieczki. Prawdopodobieństwo, by jej się udało, było niemal zerowe. Nie mogła długo ukrywać się przed okiem kamery widzącej w podczerwieni, ani przed łowcami, tropicielami i specjalnie przeszkolonymi psami.
Ale w jakiś sposób do tej pory jej się to udawało. Zupełnie jakby rozpłynęła się w powietrzu.
Łowcy chodzili po lesie już od ładnych kilku godzin. Słońce pospiesznie opadało za horyzont; to jednak nie miało znaczenia. Poszukiwania będą trwały całą noc, jeśli to okaże się konieczne. Ściągnięto do pomocy zaniepokojonych całą sprawą lekarzy i naukowców z rejonu Boulder. Ludzi, którzy pracowali w „Szkole” i którym można było zaufać.
Gdyby ktoś pytał, mieli mówić, zresztą zgodnie z prawdą, że szukają małej dziewczynki, która zabłądziła w lesie.
Max mogła wszystko zepsuć.
ROZDZIAŁ 66
Czułam się jak nurek, któremu nagle zabrakło powietrza. Po prostu nie mogłam złapać oddechu. Kit zasugerował, że powinnam zająć się czymś na parę godzin, a potem odsapnąć; ja uznałam, że to niezły pomysł.
Zresztą i tak miałam spotkać się z Gillian. Umówiłyśmy się tej nocy, kiedy Frank McDonough utopił się w swoim basenie. Gillian wręcz zmusiła mnie, żebym zgodziła się wpaść do niej. Okoliczności śmierci Franka ciągle nie dawały mi spokoju. Po prostu nie mogłam sobie wyobrazić, jak on mógł utonąć.
Jedną z przyczyn, dla których nie odwiedzam Gillian częściej, jest fakt, że mieszka o ponad godzinę drogi ode mnie. Kiedy jechałam do niej, opadły mnie ponure myśli. Najpierw zginął David; potem Frank; a teraz zaczęłam niepokoić się o Gillian. Logicznie rozumując, nie było po temu żadnych powodów, ale miałam przeczucie, że może grozić jej niebezpieczeństwo.
Bałam się, że zobaczę przed jej domem wozy policyjne i karetki pogotowia. Pocieszałam się, iż to mało prawdopodobne. Ale podobnie było ze śmiercią Davida. I Franka.
Postanowiłam myśleć pozytywnie. Niech rozum zatriumfuje nad obłędem. Zawsze lubiłam Gillian. Po śmierci Davida nikt nie okazał mi więcej serca od niej, nawet moja siostra Carole. Mogłam rozmawiać z Gillian całymi godzinami, nawet przez telefon, ale spotkania twarzą w twarz zawsze były najlepsze. Obydwie straciłyśmy mężów – ona przed dwoma laty. Między innymi to nas do siebie zbliżyło – a ostatnio łączące nas więzy stały się o wiele mocniejsze.
Kiedy wreszcie dotarłam do jej domu, stojącego pośród wzgórz, czułam się bardziej ożywiona i niespokojna niż się spodziewałam. Był jeden szkopuł: Kit kazał mi przysiąc, że nikomu nie powiem ani słowa o Max. Choć zgadzałam się z nim, że na razie trzeba zachować jej istnienie w tajemnicy, pomyślałam sobie, iż ciężko będzie spotkać się z Gillian i nie podzielić się z nią naszym niezwykłym odkryciem. Przemilczenie tego faktu wydawało się nieomal kłamstwem.
Prawdę mówiąc, chciałam sprawdzić, czy nie dałoby się z niej czegoś wyciągnąć. Gillian to zacna, bardzo praktyczna kobieta, która skończyła medycynę na U.C.L.A. i zrobiła doktorat z biologii na Uniwersytecie Stanford. Jest chodzącą encyklopedią, nie tylko w dziedzinie nauk medycznych, ale także ekonomii, astronomii, Denver Nuggets, Colorado Rockies; o czymkolwiek by się mówiło, Gillian wie wszystko.
Poza tym jest wspaniałą mamą i chyba to mi się w niej najbardziej podoba.
W tej chwili zobaczyłam ją. Była cała i zdrowa. Wysiadając z samochodu ujrzałam też jej synka, Michaela, który pluskał się w basenie. Od razu lepiej się poczułam.
Odetchnij. Zaczerpnij świeżego powietrza, wyrzuć z siebie wszystkie zmartwienia, uspokajałam się w duchu, ale łatwiej było powiedzieć niż zrobić.
– Wzięłaś kostium kąpielowy? – spytała Gillian. Miała na sobie jednoczęściowy obcisły kostium w niebiesko-czarne paski i wyglądała doskonale jak na pięćdziesięciojednoletnią kobietę. Zresztą, trudno się dziwić; od trzydziestu lat dzień w dzień przebiega osiem kilometrów. Kiedy miała czterdzieści parę lat, wzięła udział w nowojorskim maratonie.
– A owszem – powiedziałam. Zdjęłam bluzę i szorty, by udowodnić, że mówię prawdę. Miałam na sobie jednoczęściowy, całkiem ładny kostium w czerwone i białe pasy.