Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

ROZDZIAŁ 107

Coraz lepiej wychodziło mi odkrywanie prawdziwej istoty rzeczy, ciemnej strony życia w tej okolicy, którą jeszcze nie tak dawno uważałam za „Raj Odzyskany”.

Gillian nie jest moją przyjaciółką.

Jest moim śmiertelnym wrogiem.

Wiem, co stanie się za chwilę.

To ma być przesłuchanie. Od tego zależy moje życie.

Gillian chce wyciągnąć ode mnie więcej informacji. Nie wolno mi nic powiedzieć.

– Ja naprawdę cię lubię, Frannie – Gillian zaczęła od kolejnego wyrachowanego, bezczelnego kłamstwa. Kto wie, może nawet mówiła szczerze? Siedziała na obitym skórą krześle w bibliotece na piętrze i patrzyła mi głęboko w oczy.

W moim sercu znów wezbrała gorycz. Miałam ochotę nakrzyczeć na Gillian, obrzucić ją najgorszymi wyzwiskami, ale zdusiłam w sobie wszystkie swoje żale. No, prawie wszystkie.

– A kiedy to mnie tak polubiłaś? Może tego dnia, kiedy kazałaś swoim ludziom zabić Davida? Albo Franka McDonougha – zapytałam.

Jej jasnobrązowe oczy spojrzały na mnie zimno. Twarz była kamienna, pozbawiona wyrazu. Miałam wrażenie, że spotykam tę kobietę pierwszy raz w życiu.

– I zrobiłabym to znowu. W tym wypadku cel całkowicie uświęca środki. Da Vinci i Kopernik musieli złamać obowiązujące w ich czasach zasady, by dokonać swoich odkryć, Frannie. Przemyśl wszystko, zanim odsądzisz mnie od czci i wiary. Proszę, dołącz do mnie. – Wskazała krzesło stojące po przeciwnej stronie długiego mahoniowego stołu.

Potrząsnęłam głową. Nie zamierzałam „dołączać” do niej, nawet w symboliczny sposób. Ogarniały mnie mdłości.

– Być może liczysz na to, że ta rozmowa ulży twojemu sercu, ale ja na razie nie mam z niej żadnych korzyści. Proszę, każ zaprowadzić mnie z powrotem na dół. Nie chcę nic więcej słyszeć, Susan. Doktor Susan Parkhill?

Zmarszczyła brwi i w geście zniecierpliwienia zabębniła palcami w stół.

– Dobrze więc, muszę się od ciebie dowiedzieć paru rzeczy. Z kim rozmawiałaś? Nie utrudniaj życia mnie, sobie i tym dzieciakom, które zdajesz się tak lubić.

– Nikomu nic nie powiedziałam – odparłam najspokojniejszym tonem, na jaki byłam się w stanie zdobyć. – A teraz mogę już wrócić na dół?

Gillian przeszyła mnie świdrującym spojrzeniem.

– Komu o tym wszystkim mówiłaś? Poza twoją siostrą Carole?

To był cios poniżej pasa. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu.

– Nie znaleźliśmy jeszcze ani jej, ani jej córek. Ale nie martw się, znajdziemy je. Bez twojej pomocy. Jest jeszcze ktoś, o kim powinnam wiedzieć?

Potrząsnęłam głową. Boże, ależ jej nienawidziłam. Przez chwilę przyglądała mi się w milczeniu. Moja stara przyjaciółka.

– Nie umiesz dobrze kłamać. Tyle już wiem. Dlatego jestem gotowa ci uwierzyć, Frannie.

Jej surowa twarz nabrała bardziej pogodnego wyrazu. Domyśliłam się, że teraz Gillian chce mi powiedzieć coś o sobie. Zauważyłam w jej oczach znajomy błysk zadowolenia.

– Powiem ci, co się stało – zaczęła. – To naprawdę niesamowite. Kiedy usłyszysz całą tę historię, wszystko zrozumiesz. Postąpiliśmy dokładnie odwrotnie, niż było to dotychczas przyjęte. Zamiast wprowadzać minimalną ilość ptasiego DNA do ludzkich zygot, pobudziliśmy sporą liczbę ptasich chromosomów. Następnie „stopiliśmy” chromosomy kilku ptaków z pobranymi od naszych pacjentów, ogrzewając je dotąd, aż nitki DNA się rozłączyły. Może brzmi to dość egzotycznie, ale to standardowa technika.

– Nie musisz mnie traktować jak idiotki.

Prychnęła cicho z dezaprobatą.

– Przełomowym osiągnięciem mojego męża było wywołanie kontrolowanej rekombinacji genetycznej między nitkami DNA. Udało mu się zapanować nad procesem wymiany genów, który w naturze jest całkowicie losowy. Prawdę mówiąc, nie spodziewał się, że komórki zaczną się tak ochoczo dzielić, ale to właśnie nastąpiło. Zdumieliśmy się, kiedy sonogram wykazał, że Max jest zdolna do normalnego rozwoju. Od niej wszystko się zaczęło. Choć nie była doskonała, jej narodziny stanowiły przełom.

Sonogram. Czyli miałam rację. Dzieci wszczepiano do kobiecej macicy… a przynajmniej do jakiejś macicy.

Gillian mówiła dalej. Patrzyła na mnie, ale zdawała się mnie nie widzieć.

– Korzystaliśmy z usług klinik doktora Brownhilla w Boulder i Denver. Ludzie mieli do niego zaufanie, a on przekonywał ich, że stosuje najbardziej nowoczesne metody, co nawiasem mówiąc było prawdą. Pobieraliśmy od kobiety jajo, które następnie zapładnialiśmy spermą jej męża. Potem wprowadzaliśmy do niego trochę DNA. Na koniec wszczepialiśmy embrion do macicy.

– Oczywiście, wszyscy ci ludzie wyrazili na to zgodę?

– Matki nie mają dla nas znaczenia – powiedziała Gillian ze złością. – Najpierw zajęliśmy się ptakami, bo długo żyją, jak na swoje rozmiary.

Skinęłam głową. Zdążyłam się tego domyślić. Albatros wędrowny może żyć siedemdziesiąt lat, a papugi nawet dłużej. Wśród ptaków jest mnóstwo podobnych przykładów długowieczności.

– Skrzydlate dzieci to był tylko początek… Niedługo potem nastąpił kolejny, najważniejszy przełom w badaniach. To wszystko zmieniło. Jeden z naszych współpracowników odkrył promotor dla genu pochłaniającego wolne rodniki. Jak wiesz, wolne rodniki uszkadzają komórki. Bez uszkodzonych komórek organizmy nie umierają, nie mogą umrzeć z przyczyn naturalnych.

Przez chwilę nie mogłam złapać tchu. Poczułam w sobie przejmujący chłód. Mogłam tylko dalej słuchać Gillian. Ona uśmiechnęła się zimno.

– Michael wygląda jak najzwyklejsze w świecie małe dziecko, prawda? – zapytała. – Ewa zresztą też. A tak naprawdę, te drogie maluchy warte są każdej ceny, każdej ofiary. Przewidywana długość życia Michaela wynosi dwieście lat. Może nawet więcej.

Nie wierzyłam własnym uszom. Czyżby o to właśnie chodziło we wszystkich kosztownych badaniach prowadzonych tutaj i w „Szkole”? Zdaje się, że jęknęłam. W każdym razie szeroko otworzyłam usta.

Przewidywana długość życia Michaela wynosi dwieście lat.

Gillian powoli skinęła głową. Miała mnie w garści. Zrozumiałam, na czym polega ich osiągnięcie. Wreszcie wszystko pojęłam.

– Mój syn to następny etap ewolucji rodzaju ludzkiego.

ROZDZIAŁ 108

Kit w swoim życiu uczestniczył w setkach przesłuchań, ale nigdy w charakterze przesłuchiwanego.

– Nazywam się Thomas – powiedział mężczyzna siedzący naprzeciw niego. Był wyraźnie rozluźniony, bardzo pewny siebie.

– Wiele o tobie słyszałem – odparł Kit.

– Nie wątpię. Skoro tak miło nam się gawędzi, to pozwól, że opowiem ci trochę o sobie.

– Jasne, czemu nie.

– Służyłem w siłach powietrznych. Marzyłem o tym, żeby zostać pilotem.

– Dobrze jest mieć marzenia – wtrącił Kit i skinął uprzejmie głową. Starał się zyskać na czasie; przez cały czas gorączkowo rozmyślał, w jaki sposób obrócić sytuację na swoją korzyść.

– Pewnie, że tak. Niestety, okazało się, że mam za słaby wzrok jak na wymagania obowiązujące w siłach powietrznych. Nie muszę nosić okularów, ale nie mogłem zostać pilotem. Dlatego zacząłem uczyć. Wiesz, tak kończą wszyscy, którzy nie mogą latać.

– Uczyłeś dzieci? – spytał Kit.

– Tak, przez pewien czas. Potem zaoferowano mi posadę w Akademii Sił Powietrznych. Uczyłem tam biologii… przyszłych pilotów.

– To miło.

– A owszem. Była w tym jednak pewna ironia losu. Wiesz, fajnie się z tobą gada. Równy z ciebie chłop.

– No coś ty. Po prostu mam w tobie dobrego rozmówcę.

– A, tak. To czasami pomaga. Doktor Peyser przyjechał do Akademii i mnie zwerbował.

– Ze względu na to, że uczyłeś biologii?

– Nie, skąd. Gdzie mi do tych naukowców, których zatrudnia. Ale moje wykształcenie pomogło mi w zrozumieniu jego wizji. On w taki sposób to organizuje: szuka ludzi zdolnych zrozumieć i uwierzyć, a potem składa im propozycję, o jakiej dotąd mogli tylko marzyć.

– Chodzi o pieniądze?

– A żebyś wiedział. Ale jest w tym coś więcej. Człowiek czerpie satysfakcję ze swojej pracy, wie, że uczestniczy w czymś niezwykle ważnym. Ale dość o mnie. Ty, z tego, co słyszałem, zapowiadałeś się na świetnego agenta. Wróżono ci świetlaną przyszłość w FBI.

55
{"b":"102248","o":1}