Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Kucnął nad lisicą, wiszącą około metra pod krawędzią wąwozu, i oszacował na oko jej rozmiary i wagę. Następnie szybko rozejrzał się po okolicy, wypatrując złamanej gałęzi.

– To może się udać – powiedział po chwili do Frannie.

Gałąź, którą wziął do ręki, miała mniej więcej metr długości i zaledwie kilka centymetrów średnicy.

Frannie patrzyła na niego ze zdumieniem.

– Co ty robisz? Co może się udać?

Łatwiej było to zademonstrować, niż wyjaśnić. Kit położył się i ostrożnie wysunął głowę i ramiona za krawędź wąwozu.

– Proszę, bądź ostrożny – usłyszał głos Frannie.

Kit podstawił gałąź pod ociekający pianą pyszczek lisicy. Jej ślepia zasnuły się mgiełką. Kit nie był pewien, czy ona zdaje sobie w ogóle sprawę z jego obecności.

Musnął gałęzią jej pyszczek.

Lisica szarpnęła się gwałtownie, zatopiła kły w gałęzi, usiłując ją przegryźć.

Czy to cholerstwo wytrzyma? Kit powoli, powoli zaczął podnosić lisicę… aż wyłoniła się zza krawędzi wąwozu.

– Daj jej zastrzyk, szybko – wydyszał.

Frannie wyrosła przy nim i wbiła igłę w tylną łapę zwierzęcia. Wcisnęła tłok. Lisica szarpnęła się, po czym zwiotczała, gdy lek zaczął działać.

Kit złapał ją, kiedy osunęła się w jego ramiona niczym puszysta, wypchana zabawka.

– Dobra robota – powiedziała Frannie. – Boże, udało się.

Wzięła lisicę od niego i ostrożnie ułożyła na ziemi. Kit zwolnił mechanizm zaciskowy sideł i Frannie delikatnie wyciągnęła łapę zwierzęcia spomiędzy żelaznych kleszczy.

– Doskonale. O rany. Dzięki. Dzięki. Doskonały z ciebie sanitariusz.

– Nie ma za co. Fajnie się z tobą pracowało. Cieszę się, że mogliśmy pomóc tej małej.

I stał się dziw nad dziwy – Frannie O’Neill obdarzyła Kita uśmiechem.

Opłaciło się czekać.

ROZDZIAŁ 33

– Juhu!

Max znów szybowała w przestworzach. Ciągnęło ją do puszystych chmur, poganianych przez świszczący w uszach wiatr, i pięknego, błękitnego nieba nad Górami Skalistymi. Zresztą, któż by nie chciał znaleźć się tu, w górze? Spokojnie, bez wysiłku, płynęła po nieboskłonie, patrząc na jezioro rozciągające się pod nią, na zalesione zbocza okolicznych gór.

Czarna tafla wody zdawała się przyciągać ją do siebie. Powietrze nad jeziorem było cieplejsze w wyższych partiach. Pani Beattie, jej nauczycielka i przyjaciółka, dużo mówiła o prądach powietrznych i wpływie temperatury na lot. Max wszystko dokładnie pamiętała; doskonała pamięć była jednym z jej darów.

Rozłożone skrzydła dziewczynki kładły się wydłużonym cieniem na ciemnych czubkach drzew. Max patrzyła na ten cień, próbowała ścigać się z nim. Wyciągnęła ręce na bok, potem do przodu i do tyłu, jak przy wiosłowaniu. Z każdą chwilą coraz szybciej leciała nad zakrzywioną powierzchnią ziemi.

Pani Beattie, pomyślała. „Szkoła”, mój dawny dom.

Pamiętała wszystko, co się tam wydarzyło, choć wcale nie chciała. Z tym miejscem wiązało się tak dużo nieprzyjemnych wspomnień, że można w nich było przebierać do woli.

Któregoś ranka pani Beattie przyszła do małego pokoju, w którym spali Max i Matthew. Pani Beattie od trzech lat prowadziła z nimi zajęcia. Przedtem opiekowały się nimi piastunki i różni nauczyciele, którzy zmieniali się co pewien czas. Żaden z nich nie okazywał dzieciom wiele miłości ani troski. Takie zasady obowiązywały w „Szkole”. Liczyła się tylko nauka, praca, dyscyplina, badania, badania, badania.

– Max… Matthew – wyszeptała tamtego ranka pani Beattie. Max przebudziła się, zanim nauczycielka zdążyła dojść do jej łóżka.

– Już nie śpimy – burknął Matthew. – Słyszeliśmy pani kroki.

– Oczywiście, oczywiście, mój drogi. Mam wam coś do powiedzenia. Nie przerywajcie mi, dopóki nie skończę.

Stało się coś niedobrego – Max wyczuła to od razu. Ale nie odezwała się. Matthew też milczał.

– Czasem nawet dobrym ludziom może przytrafić się nieszczęście – szepnęła pani Beattie. Była nie tylko nauczycielką, ale i lekarką. Robiła różne testy, zwłaszcza na inteligencję – Stanforda-Bineta, WPPSI-R, WISC III, Testy Beery’ego, Akt III i wszelkie inne.

– Chcą nas uśpić, zabić, prawda? Spodziewaliśmy się tego – Matthew nigdy nie potrafił długo utrzymać języka za zębami.

– Nie, mój drogi. Obydwoje jesteście wyjątkowymi, cudownymi dziećmi. Nie musicie się bać. Ale, kochani moi, ostatniej nocy został uśpiony mały Adam. Przykro mi, że muszę wam to powiedzieć.

– Och, nie, nie Adam! Tylko nie Adam! – rozpaczał Matthew.

Dzieci mocno wtuliły się w panią Beattie. Szloch wyrwał się z ich piersi. Adam był małym, niezwykle bystrym chłopczykiem, o pięknych niebieskich oczach.

– Muszę już iść, drodzy moi. Nie chciałam, żebyście o tym, co się stało, dowiedzieli się z ust pana Thomasa. Kocham cię, Max. Ciebie też, Matthew. – Przycisnęła ich mocno do siebie. – Nie myślcie o mnie źle.

Wkrótce potem pani Beattie także zniknęła. Któregoś dnia po prostu nie zjawiła się w „Szkole”. Nikt więcej o niej nie słyszał. Max była pewna, że pani Beattie została uśpiona.

Dziewczynka otrząsnęła się z zamyślenia. Uświadomiła sobie, że leci za szybko, w ogóle nie patrząc przed siebie. Wspomnienie „Szkoły” wytrąciło ją z równowagi.

Zmieniła kierunek lotu i zaczęła piąć się ku słońcu. Oślepiona jego blaskiem, Max frunęła coraz wyżej, nabierając chłodnego i bardziej rozrzedzonego powietrza.

Wreszcie, kiedy nie miała już siły dalej się wznosić, wykonała pętlę, po czym rzuciła się w dół.

Spadała prosto ku migocącej błękitnej tafli jeziora.

Jej skrzydła zdawały się przyklejone do ciała. Powietrze huczało w uszach. Płuca piekły jak palone żywym ogniem. Po chwili Max uderzyła w wodę pod idealnym kątem.

Wodowanie!

Niesamowite!

Boże, ależ ona uwielbiała latać.

ROZDZIAŁ 34

Harding Thomas wpadł do „Quik Stop” w Bear Bluff, by uzupełnić zapas kofeiny i cukru w organizmie.

– Kawę, czarną jak moje serce – powiedział do sprzedawcy.

Wtedy właśnie usłyszał paplaninę dwóch rudowłosych dzieciaków, stojących z matką przy lodówce wypełnionej lodami Ben amp; Jerry.

Thomas nie słuchał tego, co mówią te maluchy, dopóki nie dobiegły go słowa:

– Była jak duży, piękny ptak, mamo. Jak Power Ranger, tylko że prawdziwa.

Harding Thomas natychmiast cały zamienił się w słuch. Z wrażenia o mało co nie upuścił kawy. Trochę wylało mu się na buty.

Matka dwójki dzieciaków sunęła w stronę kasy, nie podnosząc głowy znad ostatniego numeru pisma „People”. Jej klapki uderzały w podniszczone ciemnobrązowe linoleum. Wyglądała na mniej więcej trzydzieści pięć lat. Znad obszernych szortów zwieszały się wałki tłuszczu. Trzeba jednak przyznać, że dzieciaki miała ładne.

Thomas porwał snickersa z półki przy ladzie i też ruszył w stronę kasy. Stanął za nieznajomą z dwójką dzieci.

Maluchy nie odzywały się. Mamusia ani chybi kazała im się zamknąć. Dobra rada, ale nieco spóźniona.

– Przypadkiem usłyszałem, co mówiły pani dzieci. Latająca dziewczynka z kosmosu, co? – powiedział Thomas, uśmiechając się ciepło. – Zupełnie jak w „Star”. – Wskazał palcem jeden z wyłożonych obok lady brukowców.

– Ale my naprawdę widzieliśmy latającą dziewczynkę – upierał się chłopiec. No proszę, od razu się zdradził. – Prawda, Elizabeth?

Jego siostra przeszyła go gniewnym spojrzeniem, ale on wcale się tym nie przejął. Thomas popatrzył na dzieci z niedowierzaniem, co przyszło mu bez trudu. Chciał wyciągnąć z tych maluchów więcej szczegółów, a zawsze doskonale radził sobie z dziećmi.

Do sklepiku weszło dwóch umorusanych błotem rowerzystów, z kaskami w rękach. Thomas miał nadzieję, że niczego nie usłyszą. Na szczęście, skierowali się w głąb sklepu.

– Oj, Bailey, Bailey – powiedziała kobieta. – Co ja z tobą mam?

Zwróciła się twarzą do Thomasa i przygładziła dłonią farbowane włosy.

– Niedawno oglądali „Hook”. Nie minęło parę dni, a mały zobaczył Tinkerbell latającą nad lasem. Tak przynajmniej mówi. Pewnie to dobrze. – Uśmiechnęła się. – Ma wybujałą wyobraźnię, a podobno takie dzieci są najbardziej twórcze.

18
{"b":"102248","o":1}