Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

ROZDZIAŁ 123

Max opuściła prawe skrzydło i rzuciła się w stronę samochodu, nie zważając na Thomasa ani jego pistolet.

Kierowała się prosto na przednią szybę mercedesa. Była tak blisko, że na pewno widziała przerażone oczy kierowcy, a może nawet swoje odbicie prześlizgujące się po szkle.

– Mordercy! Mordercy! – krzyknęła na cały głos. Mimo że byłam dość daleko w tyle, słyszałam ją wyraźnie.

Szary mercedes zahamował gwałtownie i wpadł w poślizg. Dwa koła oderwały się od ziemi i samochód ruszył naprzód, przechylony na lewy bok. A potem wydarzenia potoczyły się błyskawicznie, wydawało się, w ułamku sekundy.

Max cudem uniknęła zderzenia z mercedesem; na chwilę jednak zasłoniła pole widzenia kierowcy, który do reszty stracił panowanie nad wozem. Ona też nie mogła już złapać właściwego rytmu.

Kierowca próbował uniknąć zderzenia, ale nie udało się. Max odbiła się od maski tańczącego na piasku mercedesa.

Poleciała bezwładnie w stronę lasu, niczym szmaciana lalka.

Na moich oczach z całym impetem wpadła na pień dębu.

Byłam niemal pewna, że zginęła na miejscu. Przeszedł mnie dreszcz przerażenia.

Harding Thomas wychylił głowę przez okno i odwrócił się trzymając pistolet w wyciągniętej ręce. Prawdopodobnie nie wierzył własnym oczom. Przyglądał się Max i nie zauważył niskiego drzewa zwieszającego gałęzie nad drogą, a kiedy wreszcie odwrócił wzrok, było już za późno, by zdążył schować się do auta.

Głowa Thomasa utkwiła jak w kleszczach między samochodem a twardym pniem drzewa. Rozległ się głośny trzask pękających kości. Pogardliwy uśmieszek spłynął z twarzy Thomasa. Krew trysnęła na wszystkie strony. Z głowy została miazga. Ten straszny człowiek zginął okropną śmiercią na moich oczach.

Zahamowałam ostro i land-rover zarył kołami w piachu, po czym obrócił się o trzysta sześćdziesiąt stopni.

Kierowca mercedesa nie był w stanie zapanować nad szalejącym wozem. Zgruchotana głowa i ramiona Hardinga Thomasa zwisały bezwładnie z bocznego okna. Rozpędzony samochód uderzył w pień wysokiego dębu, odbił się i potoczył w prawo. Koła na chwilę oderwały się od ziemi.

Następnie wóz przedarł się przez zarośla i podskakując na nierównej murawie, zaczął staczać się po stromym zboczu. Skalista otchłań zdawała się wychodzić mu naprzeciw.

Zauważyłam twarz Gillian przyciśniętą do bocznej szyby, z szeroko otwartymi ustami, na których zamarł krzyk. Widziałam też doktora Anthony’ego Peysera, uwięzionego we wnętrzu samochodu. Miał szeroko otwarte oczy i wyglądał tak, jakby już nie żył.

Mercedes przekoziołkował, raz, drugi, nabierając szybkości. Kierowca przebił głową przednią szybę. Boczne drzwi samochodu były powyginane, a dach zapadł się do wnętrza. Przednia szyba rozpadła się na setki odłamków.

Na koniec samochód wbił się w porośnięte mchem głazy znajdujące się sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt metrów w dole. Oni wszyscy już na pewno nie żyją, pomyślałam.

Wygramoliłam się z land-rovera. Świat wirował mi przed oczami. W głowie miałam całkowity chaos. Choć z trudem trzymałam się na nogach, ruszyłam w stronę Max. Bałam się, że jest już za późno.

Dziewczynka leżała pod drzewem. Jej pierś przecinała wielka głęboka rana. Jedno skrzydło było na pewno złamane.

– Max! Max! – wołał Matthew, nadlatując ku niej. Z jego gardła wydarł się przeciągły krzyk, który wydawał się bardziej ptasi niż ludzki.

– Max, och, Max! – krzyczałam razem z nim.

ROZDZIAŁ 124

Minęły prawie dwie godziny, ale mnie wydawało się, że upłynęły nie więcej niż dwie minuty. Przeżyłam silny wstrząs, ale to nie miało znaczenia. Musiałam wznieść się na wyżyny swoich umiejętności, choć nawet to mogło nie wystarczyć.

W szpitalu komunalnym w Boulder panował chaos. Ludzie biegali we wszystkie strony, wnoszono kolejnych rannych. Dwie sale dalej operowano Kita. Ja czuwałam przy Max w największej sali operacyjnej szpitala. Była przytomna, cicho pojękiwała, ale przynajmniej żyła.

Odniosła ciężkie obrażenia klatki piersiowej i obydwu skrzydeł. Oprócz licznych głębokich ran, miała połamane kości i zapadnięte płuco. Straciła mnóstwo krwi, a w jej przypadku stanowiło to poważny, a zarazem nietypowy problem. Otóż krew Max nie była ani ludzka, ani ptasia. Łączyła w sobie cechy charakterystyczne dla obydwu gatunków. Na szczęście, ta sama krew płynęła w żyłach Matthew, jak również bliźniąt, które bez zwłoki oddały jej tyle, ile mogły.

Miałam na sobie fartuch i jasnoniebieską maskę; pierwszy raz w życiu znajdowałam się na sali operacyjnej jako lekarz. W okolicach Boulder byłam jedynym ekspertem od ptaków. W swojej karierze zawodowej przeprowadziłam mnóstwo zabiegów na rannych ptakach, zabiegów, o których miejscowi chirurdzy nie mieli – bo i mieć nie mogli – żadnego pojęcia. Dlatego to kierowałam zespołem prowadzącym tę operację. I dobrze. Nie chciałam, by ktokolwiek inny zajmował się Max.

Miała nitkowate tętno. Nie był to dobry znak. Prawdę mówiąc, był to zły znak. Rozejrzawszy się po sali operacyjnej zobaczyłam utkwione we mnie ponure i wystraszone spojrzenia. Nikt nie wiedział, co ma robić, co myśleć o mnie i o tym wszystkim. Zdawali sobie tylko sprawę z tego, że Max jest w stanie krytycznym.

Zaczerpnęłam powietrza i uznałam, że czas przystąpić do działania.

– Do roboty – powiedziałam do naprędce zebranego zespołu.

Do narkozy postanowiłam zastosować gaz izofluorowy, ponieważ był bezpieczniejszy dla ptaków, a nie miałam pojęcia, jak inne środki podziałałyby na Max. Poza tym dzięki temu, że wielokrotnie stosowałam izofluor, mogłam obliczyć bezpieczną dawkę. Jeden czy dwóch lekarzy patrzyło na mnie sceptycznie, ale żaden otwarcie nie wyraził sprzeciwu.

Zgodnie z moimi instrukcjami, członkowie zespołu medycznego przed podaniem narkozy przywiązali skrzydła Max do jej ciała. Gdyby tracąc przytomność wpadła w panikę i zaczęła nimi gwałtownie machać, mogłaby narobić masę szkód.

Rozległo się syczenie gazu i Max zaczęła się szarpać, tak, jak się tego spodziewałam. Był z niej prawdziwy wojownik. W końcu jednak uległa. Łzy napłynęły mi do oczu; jedna z pielęgniarek otarła je. Nie czas to i nie miejsce na uleganie uczuciom.

– Jestem przy tobie, Max – szepnęłam. – Zaufaj mi. Jestem tu, kochanie.

– To moja przyjaciółka – wytłumaczyłam pielęgniarce stojącej po mojej prawej ręce. – Nic mi nie będzie.

– Nie wątpię – szepnęła pielęgniarka. – Jestem przy pani.

Ze wszystkich sił starałam się zapanować nad emocjami. Byłam na sali operacyjnej jako pełnoprawny chirurg. Musiałam uratować ludzkie życie, życie kogoś, na kim bardzo mi zależało. Wiedziałam jednak, że zadanie jest niezwykle trudne.

Anestezjolog kiwnął na mnie głową. Byliśmy gotowi. Upewniwszy się, że Max jest nieprzytomna, powoli ją rozwiązałam. Następnie obejrzałam pokaleczone skrzydła dziewczynki i wielką, otwartą ranę w piersi. Na widok tej ciemnej, głębokiej dziury coś ścisnęło mnie za gardło.

Nie mogłam pozwolić sobie na sentymenty; musiałam pozostać w pełni skoncentrowana. Powyrywałam pióra w okolicy rany. Następnie oczyściłam ją z kawałków metalu, drewna, szkła i resztek piór. Bałam się, że płuco Max jest przebite.

Za pomocą skalpela zaczęłam usuwać zniszczoną skórę i tkanki. A potem przystąpiłam do cięcia.

Zaczęłam od rany w piersi. Bałam się, że krew przesiąka do jamy osierdzia. Ale okazało się, że płuco nie jest przebite. Nie zapadło się. Zrobiłam, co mogłam, i zajęłam się innymi poważnymi ranami.

– Jestem tu, Max – szeptałam. – Słyszysz mnie? Wiem, że masz lepszy słuch niż większość ludzi.

Ścięgno biegnące od kości barkowej do trzeciego palca lewego skrzydła było mocno poszarpane, ale nie zerwane. Zszyłam ścięgna szwem Bunnella-Mayera i zamknęłam nacięcie. Wszystko robiłam instynktownie, bez namysłu.

Stojąca obok mnie chirurg z oddziału pediatrii zszywała długą, głęboką ranę w policzku Max, a potem zajęła się inną, przecinającą skórę w okolicach obojczyka. Doskonale znała się na rzeczy. Bywały takie momenty, że niemal zapominałam, iż stoi obok mnie.

63
{"b":"102248","o":1}