Wymyśliłam głupawą historyjkę o czekoladowych krowach dających czekoladowe mleko. Kit włączył się do zabawy.
– Powiedz jej o miętowych krowach – rzucił i puścił do nas oczko.
– Wariaci jesteście – powiedziała Max. – Ale to mi się podoba. Bardzo dobrze się przy was czuję.
– My też lubimy być z tobą – stwierdziłam.
– A jak – dorzucił Kit i skinął głową.
Jeep pędził przez powoli przerzedzający się mrok wczesnego poranka. Zaczęłam udawać przed sobą, że ta wyprawa jest tak naprawdę tylko najzwyklejszą w świecie wycieczką – kiedy nagle Max zesztywniała. Wychyliła się do przodu.
Po chwili wskazała wąską drogę odbijającą od autostrady tuż za nawisem skalnym.
– Skręć tu, Kit.
– Skąd wiesz, że to tędy? – spytałam.
Nie wątpiłam, że ma rację, ale byłam ciekawa. Nigdy jeszcze nie jechałam tą drogą. Mieszkałam niedaleko stąd, ale jakoś nie zwracałam na nią uwagi.
Max wzruszyła ramionami i spojrzała mi głęboko w oczy. W jednej chwili stała się śmiertelnie poważna, tak, jak to ona potrafiła.
– A ty nie wyczuwasz z daleka tej farmy, na której kiedyś mieszkałaś?
– Ona jest bardzo daleko stąd – powiedziałam. – Nie potrafię jej znaleźć bez mapy.
– Ja wyczuwam „Szkołę” – odparła Max. – Wiem dokładnie, gdzie jest. Widzę drogę do niej w moich myślach.
Kiedy dotarło do mnie pełne znaczenie jej słów, oniemiałam z wrażenia. Coś ścisnęło mnie za gardło. Podobnie jak gołębie, koty i migrujące zwierzęta, które dzięki nawigacji inercyjnej, czy Bóg wie czemu, są w stanie wrócić w to samo miejsce, z którego wyruszyły, Max potrafiła odnaleźć swój dom!
ROZDZIAŁ 73
– Zatrzymaj wóz – powiedziała, zanim Kit zdążył skręcić.
Kit spełnił jej polecenie. W głosie Max pobrzmiewała jakaś dziwna, stanowcza nuta.
– A teraz posłuchajcie mnie – wyszeptała. – Dalej nie możecie iść. Jeśli was złapią, to zabiją. Mówię poważnie.
– Wiem, że to bardzo poważna sprawa – stwierdził Kit. – I dlatego właśnie pójdziemy z tobą, maleńka. Zabierzemy ze sobą bardzo poważny pistolet – dodał i wyjął broń z kabury. – Muszę tam pójść, Max. To mój obowiązek. Po to przyjechałem do Kolorado.
– Ja też nie mogę stąd po prostu odejść – zwróciłam się do Max. – Nie zostawię ciebie i Kita. Nie ma mowy.
Max skinęła głową. Nie była zadowolona, ale zdawała sobie sprawę, że nie odejdziemy. Byliśmy razem na dobre i złe.
Kit obrócił kierownicę i zjechaliśmy z głównej drogi, która nie zasługiwała na to miano. Znaleźliśmy się w miejscu, które nazywało się Podgórskim Przesmykiem, była to kręta drożyna pnąca się ku wzniesieniom przedgórza Gór Skalistych. Gdzieś tu znajdowała się „Szkoła”. Max wydawała się tego całkowicie pewna.
– Skręć w prawo – powiedziała nagle. – A potem mnie wypuść.
– Nic z tego, Max – upierał się Kit. – Przecież już o tym rozmawialiśmy.
– Uparciuch z ciebie, Kit.
– I kto to mówi.
Szosa, z każdą chwilą coraz bardziej zaniedbana, w końcu przeszła w nie oznakowaną polną drogę, która wiodła w nieznane – nigdzie nie dostrzegłam żadnych drogowskazów ani budynków. Prezentowała się jednak wystarczająco złowieszczo, by skłonić nas do dalszej jazdy.
Każdy zakręt był dla Kita wyzwaniem. W ciemnościach świeciły ślepia zwierząt. Jelenie i inne leśne stwory rozsądnie czekały, aż przejedziemy, a potem przemykały na drugą stronę drogi. Kiedy tak pięliśmy się wyżej i wyżej ku wierzchołkom gór, Max wreszcie zaczęła opowiadać o miejscu, z którego pochodziła.
– „Szkoła” kilka razy zmieniała swoją siedzibę. Wiem, że najpierw była w stanie Massachusetts, a potem w Kalifornii, no i w końcu przenieśliśmy się tutaj. Codziennie chodziłam na lekcje i na początku nawet mi się to podobało. Uczyła mnie pani Beattie. Ona też była lekarką, ale powiedziała nam, że nie musimy jej nazywać „panią doktor”. Naprawdę kochała mnie i Matthew, a my kochaliśmy ją. Według testów Stanforda-Bineta jesteśmy geniuszami. Powiedziano nam jednak, że to nie nasza zasługa, tak samo jak to, że umiemy latać. Tak zostaliśmy stworzeni. W końcu byliśmy tylko okazami doświadczalnymi.
Oddech Max stał się szybki. Moja ręka prawie zdrętwiała w jej uścisku. I choć Max przekonywała nas, żebyśmy zawrócili, wiedziałam, że wcale tego nie chciała. Za bardzo się bała, by poradzić sobie sama.
– Wypuśćcie mnie – powiedziała nagle i złapała mnie za łokieć. – Muszę wysiąść. Muszę! Proszę, Kit? Już, teraz! Obiecuję, że nie odlecę. Przysięgam.
Delikatnie trąciłam Kita w ramię. Zatrzymał wóz na wąskim poboczu.
Znajdowaliśmy się na zupełnym odludziu – otaczały nas strzeliste jodły, surowe skały i zewsząd dobiegało bzyczenie cykad.
Otworzyłam drzwi i Max wygramoliła się z samochodu.
Była szybka i zwinna, a do tego strasznie silna jak na swój wiek. Niemal wszystko, co robiła, wprawiało mnie w osłupienie. Oby tylko nie odfrunęła, powtarzałam w duchu.
Max wspięła się na dach jeepa. Nad naszymi głowami rozległ się tupot jej nóg. A następnie usłyszeliśmy donośny łopot skrzydeł.
– Co ona robi? – spytaliśmy niemal jednocześnie.
Wtedy Max wzbiła się w powietrze. Bez żadnego wysiłku.
– O Jezu – wyszeptał Kit. Wyjął mi to z ust. – Spójrz na nią. Patrz. Mam nadzieję, że dotrzymamy jej tempa.
– Musimy. Ruszaj.
Kit wcisnął pedał gazu, jeep niezgrabnie wtoczył się na drogę i zaczął wspinać się pod górę. Podążaliśmy za Max, a przynajmniej próbowaliśmy.
Wychyliłam się przez szybę, jak dziecko. Pip zrobił to samo. Nie mogłam oderwać oczu od srebrzystobiałych skrzydeł Max. Chłodne powietrze owiewało moją twarz. Czułam się prawie tak, jakbym sama leciała. Jakby dusza wyrwała się z mojego ciała i szybowała gdzieś tam wysoko.
Jeep wjechał do długiego, ciemnego tunelu z wiszących nad drogą konarów sosen i jodeł. Max zboczyła na lewo, gdzie pojawiła się kolejna boczna dróżka, wąska i pełna kolein.
Max prowadziła nas do swojego domu. Nasze życie spoczywało w jej rękach.
ROZDZIAŁ 74
„Szkoła” była blisko. Max czuła to na swoim języku – ten gorzki smak, najohydniejszy ze wszystkich. Miała wrażenie, że jakaś zabójcza trucizna krąży w jej krwi.
Dziewczynka sfrunęła na ziemię. Jeep z piskiem hamulców zatrzymał się tuż za nią. Frannie i Kit wyskoczyli z auta. Pip, jak zwykle, zaczął szaleć. W normalnych okolicznościach zareagowałaby uśmiechem, wybuchem radości. Teraz jednak co innego zaprzątało jej umysł.
– O co chodzi, kochanie? – krzyknęła Frannie. Zawsze była taka troskliwa i nigdy nikomu nie próbowała rozkazywać.
Max czuła się, jakby była przewiązana w talii sznurem i ktoś przyciągał ją do siebie. Mięśnie jej szyi i ramion napięły się jak postronki. Z własnej nieprzymuszonej woli wracała do „Szkoły”. Może dzięki temu wszystkie tajemnice ujrzą światło dzienne – a ona zdobędzie wolność.
Albo i nie!
Postanowiła przez jakiś czas pozostać na ziemi. Tak prawdopodobnie było bezpieczniej. Frannie i Kit szli szybkim krokiem za nią.
Nie oglądała się na nich, nie musiała. Słyszała, jak ciężko oddychają, słyszała przyspieszone bicie ich serc. Wyczuwała, że z każdą chwilą lęk coraz bardziej daje im się we znaki. Nareszcie poznają prawdę. Zobaczą wszystko na własne oczy. Miała nadzieję, że są na to przygotowani.
Nagle zatrzymała się.
Zauważyła barierę dzielącą ją od jej dawnego życia – ogrodzenie z drutu kolczastego. Na jego widok powróciły przerażające wspomnienia. Oczami duszy zobaczyła wujka Thomasa, okropnych strażników i zrobiło jej się niedobrze.
Byli już prawie na miejscu. Max czuła się tak, jakby „Szkoła” ją obserwowała, czekała na nią i śmiała się, bo wiedziała, że ona kiedyś tu w końcu wróci.
Ogrodzenie miało trzy metry wysokości i było zwieńczone pozwijanym ostrym drutem kolczastym. Po drugiej stronie znajdowało się wszystko, co Max znała, kochała i całym sercem nienawidziła. Przypomniała sobie, jak obserwowała ciężarówki zatrzymujące się pod „Szkołą”. Może wszyscy już stąd wyjechali.