ROZDZIAŁ 112
Obudziłam się z twarzą przy twarzy Kita i czułam się cudownie, leżąc tak blisko niego. Nasze ciała splecione były w mocnym uścisku. O dziwo, tej nocy po raz pierwszy od dłuższego czasu nie dręczyły mnie koszmary.
Ale koszmar przeżywałam na jawie.
Kit już nie spał. Patrzył na mnie. Jego niebieskie oczy z bliska wydawały się jeszcze piękniejsze niż zwykle. Okazał się niespodziewanie delikatny i czuły. Tak dobrze mi przy nim było. Założę się, że jako ojciec sprawował się naprawdę dobrze, pomyślałam.
– Cześć – szepnęłam i uśmiechnęłam się. Spowijało mnie rozkoszne ciepło. Już dawno nie czułam się tak cudownie.
– Cześć. A już myślałem, że to, co stało się ostatniej nocy, było tylko snem.
Nagle wszystko wydało mi się takie proste, a zarazem tak tragiczne. W naszych sercach zaczęła się rodzić – a może już się zrodziła – prawdziwa miłość. Ale byliśmy w beznadziejnej sytuacji. Nie mieliśmy szans, by ujść z życiem. Widzieliśmy na własne oczy, jakie zbrodnie zostały popełnione w „Szkole”.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi. Kit i ja spojrzeliśmy po sobie. Czy nadeszła ta chwila? Czy przyszli po nas? Thomas i jego banda oprychów.
Powtórnie wymieniliśmy spojrzenia. Rozległ się zgrzyt klucza w zamku. Wyskoczyliśmy z łóżka i narzuciliśmy na siebie w pośpiechu ubrania.
Drzwi otworzyły się i gdy zobaczyłam, kto w nich stanął, przez chwilę nie wierzyłam własnym oczom.
– Cześć, ciociu. To ja, Michael. Przyszedłem cię uratować.
ROZDZIAŁ 113
Był z nim ktoś jeszcze. Mężczyzna w niebieskim, lekkim garniturze. Trzymał w ręku pistolet półautomatyczny, wymierzony w Kita. O dziwo, na jego twarzy pojawił się uśmiech.
– Ja też chcę was uratować – powiedział cichym głosem, niemal szeptem. To sprawiało, że ściągnął na siebie moją uwagę.
– Kim jesteś? – spytałam. Widziałam go pierwszy raz w życiu. Zdaje się, że nie pracował w szpitalu komunalnym w Boulder. Chyba nie był też jednym ze strażników.
Odpowiedział mi Kit.
– Nazywa się Peter Stricker. Był moim szefem w FBI, kierował jednym z biur regionalnych. To właśnie Peter kazał mi odpuścić sobie tę sprawę, mówił, że moje śledztwo do niczego nie prowadzi. Kiedy zaprotestowałem, zagroził, że mnie wyrzuci z pracy. No i jednak się tu zjawił. Witaj, Peter. Widzę, że jednak zainteresowałeś się tym, co robię.
Stricker był wysoki i dobrze zbudowany; miał przylizane, jasnoblond włosy. Wyglądał na typowego, wiecznie zadowolonego z siebie japiszona, o dobrze wyćwiczonym uśmiechu.
– Komu w tych czasach można zaufać? – powiedział Stricker chrapliwym głosem. – Wychodzi na to, że nikomu. Nawet najlepszym przyjaciołom. Nawet starym kumplom z FBI.
– Czy mam przez to rozumieć, że są jeszcze w FBI ludzie godni zaufania? – spytał Kit.
– Ależ oczywiście. Ostało się jeszcze tu i ówdzie parę dinozaurów. Dyrektor jest jednym z nich. Właściwie tylko kilku z nas ma szczęście uczestniczyć w tym, co tu się dzieje. Mamy też paru współpracowników w wojsku. Wszyscy, którzy dowiedzieli się, co jest grane, chcieli w to wejść. Tak to już jest w Ameryce. Muszę jednak przyznać, że miałeś rację. To wielka sprawa. Największa, jaka może być.
– Czy to oznacza, że nasz rząd też jest w to zamieszany? – spytałam.
– Nie, nie przesadzajmy. Nie ma co snuć wizji jakiegoś gigantycznego spisku. Owszem, pewni członkowie rządu wiedzą, co dzieje się tu, w Kolorado, i co działo się wcześniej w San Francisco i Bostonie. Uczestniczymy w tym jednak jako osoby prywatne. Jest nas zaledwie pięćdziesięciu i mamy wiele do stracenia. Nie tak dawno temu kilku lekarzy pod wpływem wyrzutów sumienia wszczęło mały bunt, ale jakoś się z tym uporaliśmy.
– Torujecie drogę postępowi i za to wam płacą, prawda? – powiedział Kit. – Tak to już jest w Ameryce.
– I to bardzo dobrze płacą. Ale nie zapominaj, że my także mamy do wypełnienia ważne zadanie. Przecież to ja utrudniałem ci życie, żebyś nie mógł nam za bardzo bruździć, zgadza się? Zrobiłem więc coś dla Sprawy. Nawiasem mówiąc, wierzę w nią. Myślę, że odkrycie doktora Peysera ma ogromne znaczenie dla całej ludzkości.
– To co, przyszedłeś nas zabić? – spytałam Strickera. – Ty jesteś katem? – Mówiąc to, odsunęłam się o krok czy dwa od Kita. Lepiej, żebyśmy nie stali za blisko siebie.
– Nie taki miałem zamiar. Oczywiście, w każdej chwili mogę zmienić zdanie. Proszę, niech pani tego nie robi, doktor O’Neill. To nie najlepszy pomysł.
Ja uparcie przesuwałam się w bok.
– Czego mam nie robić?
– W swoim życiu nie brałeś udziału w ani jednej prawdziwej akcji – powiedział Kit. – Nigdy nie ubrudziłeś sobie rąk, Peter. Przez wszystkie te lata siedziałeś za biurkiem. Ja nigdy nie dałbym ci stanowiska szefa biura regionalnego.
– Dosyć tego! – Stricker podniósł głos i wycelował pistolet w moją pierś. – Potrafię wykonywać mokrą robotę, Tom. Patrz.
Kit błyskawicznie rzucił się na Strickera i z całej siły uderzył go w szczękę. Agent padł na jedno kolano.
Ale natychmiast zerwał się na równe nogi. To mnie zaskoczyło. Stricker był o wiele silniejszy i bardziej wytrzymały, niż mogło się wydawać.
Kit trafił go hakiem w podbródek. Z twarzy Strickera od razu zniknął wzgardliwy uśmieszek. Niewiele brakowało, żebym zaczęła wiwatować.
Kolejny cios trafił Strickera w brzuch. Kit też był silniejszy, niż wyglądał, a wyglądał na twardziela. Uprawianie boksu amatorskiego na coś mu się jednak przydało.
Zanim Stricker zdążył ochłonąć, Kit uderzył go pięścią między oczy; rozległ się trzask łamanego nosa. Agent padł na ziemię i tym razem już nie wstał. Stracił przytomność.
Kit pochylił się i zabrał mu pistolet. Nawet się nie spocił. Najwyraźniej dobrze się bawił podczas tej jednostronnej potyczki. Zresztą, ja też.
– Chodźmy stąd.
Michael obserwował walkę szeroko otwartymi oczami.
– To było ekstra – wykrztusił. – O rany. Fajowo. Dobrze się bijesz.
– Dzięki, Michael. A teraz pokaż nam, gdzie są Oz, Ikar i bliźniaki – poprosiłam.
„Następny etap ewolucji rodzaju ludzkiego” uśmiechnął się, jak normalny czterolatek. Wziął mnie nawet za rękę.
– Wiem, gdzie oni są, ciociu Frannie. Zaprowadzę was tam.
ROZDZIAŁ 114
Michael stał się moim bohaterem. Prowadził nas przez podziemny labirynt. Po długiej wędrówce znaleźliśmy się na małym korytarzu kończącym się złowieszczo wyglądającymi szarymi drzwiami. Modliłam się, by dzieciom nic się nie stało, by nie zostały uśpione.
– Koniec drogi? – mruknął Kit, kiedy stanęliśmy pod drzwiami. – Dokąd teraz, Michael?
– Możemy pójść tędy. Tak będzie szybciej – powiedział chłopiec. – Nie bójcie się, jestem bystry jak na mój wiek.
– Wiemy. No to jazda – rzucił Kit i otworzył ciężkie drzwi. Weszliśmy do wielkiego laboratorium. Kiedy zobaczyłam, co jest w środku, zaparło mi dech w piersiach, a zmysły na chwilę odmówiły posłuszeństwa.
Wszędzie wokół stał sprzęt laboratoryjny. Cylindry miarowe. Pipety Pasteura. Rurki mikrowirówki z mieszarką wirową. Wstrząsarki – urządzenia wywołujące drgania stojaków z probówkami, konieczne dla wzrostu niektórych bakterii. Stały tu także inkubatory o rozmiarach pralek. Nie miałam pojęcia, do czego służyły, ale sam ich widok budził we mnie lęk. W ścianę wbudowany był autoklaw do sterylizacji sprzętu.
Po przeciwnej stronie pomieszczenia na szpitalnych łóżkach leżały trzy młode kobiety w zaawansowanej ciąży. Niedługo miały rodzić.
Wysoki, dobrze zbudowany pielęgniarz dostrzegł nas i pospiesznie ruszył w naszą stronę. Był zaniepokojony, może zdenerwowany, a może jedno i drugie.
– Przyszliście na inspekcję? Chcecie obejrzeć nasze laboratoria? Nie wolno tu wchodzić bez eskorty – powiedział.
Kit nie odezwał się, tylko od razu rąbnął pielęgniarza z całej siły w podbródek. Olbrzym nie miał szans. Padł na podłogę z głośnym hukiem. Jego wielka głowa odskoczyła od betonu i przechyliła się na bok.