Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Biała metalowa tabliczka głosiła: CAŁKOWITY ZAKAZ WSTĘPU. WŁASNOŚĆ RZĄDU STANÓW ZJEDNOCZONYCH. INTRUZI ZOSTANĄ ZASTRZELENI.

Max zwróciła się do Frannie i Kita.

– Jesteśmy na miejscu.

ROZDZIAŁ 75

Max wpatrywała się w nas szeroko otwartymi ze strachu oczami.

– Oni nie żartują – powiedziała. – Kilku intruzów zginęło, wierzcie mi. Jeszcze możecie zawrócić. Myślę, że powinniście to zrobić.

– Nie zostawimy cię samej – uciął Kit.

Pip szczekał i kręcił się w kółko przy ogrodzeniu. Nagle po drugiej stronie pojawiły się dwa dobermany. Obnażyły kły i zaczęły szczekać i warczeć.

Kit odciągnął mnie od siatki i wściekle ujadających psów.

Aż ciarki mnie przeszły, nie tylko z powodu tych dwóch dobermanów. Właściwie nimi się nie przejęłam.

Siatka zwieńczona drutem kolczastym i psy wartownicze w sercu lasu wystarczały, by obudzić w człowieku niepokój, ale na widok słów: INTRUZI ZOSTANĄ ZASTRZELENI umieszczonych tuż pod napisem WŁASNOŚĆ RZĄDU STANÓW ZJEDNOCZONYCH zrobiło mi się niedobrze. Już w tej chwili niewiele brakowało, byśmy zostali uznani za intruzów, a wkrótce mieliśmy się nimi stać.

– Czy to jest „Szkoła”? – spytałam, ale Max mnie nie słuchała. Jej uwagę całkowicie zaabsorbowały dwa rozszczekane dobermany.

– Bandit, Gomer, to ja! – krzyknęła do nich. – Przestańcie! Natychmiast! Do nogi, już!

O dziwo, ujadanie stało się słabsze, po czym nagle ucichło. Psy podejrzliwie obwąchały Max, a po chwili zaczęły radośnie szczekać.

– Nie bójcie się – powiedziała nam. – To moi przyjaciele. Robią dużo hałasu, ale są niegroźni. – Uśmiechnęła się szeroko.

– Da się jakoś przejść przez to ogrodzenie? – spytałam Kita.

Zaczął coś mówić, ale Max nie dała mu dokończyć.

– Frannie! – Pociągnęła mnie za rękę. – Coś jest nie tak z Banditem i Gomerem. Coś złego im się stało. Proszę, rzuć na nie okiem.

Podeszłam bliżej, ale nie musiałam badać psów, by wiedzieć, co się z nimi stało. Miały wyleniała sierść bez połysku, wystające żebra; została z nich dosłownie skóra i kości.

– Są głodne – wyjaśniłam Max.

Nie powiedziałam całej prawdy. Psy były niedożywione. Jakiś okrutny drań je głodził.

Kit wrócił z krótkiego spaceru wzdłuż siatki.

– Nie znalazłem żadnego otworu czy wejścia – powiedział. – Pójdę jeszcze kawałek w drugą stronę, może tam coś będzie.

– Chyba mogłabym was przenieść – zaproponowała Max. Jej pomysł wydał mi się tak zaskakujący, że o mało nie wybuchnęłam śmiechem.

– Wiem, że to mogłoby się udać. Jestem silniejsza, niż wam się wydaje – upierała się. Mówiła śmiertelnie poważnie.

– Nie ma mowy – powiedział Kit. Miał rację. To niemożliwe, by ważąca czterdzieści kilogramów dziewczynka uniosła dorosłego człowieka dwa razy cięższego od niej.

– Ale ja naprawdę dałabym radę – Max nie ustępowała. – Za mało o mnie wiesz. Ja znam swoje możliwości.

Słuchając Max, zmieniłam zdanie. Nie brałam pod uwagę czynnika stresu. Stres powoduje wydzielanie adrenaliny. A poza tym, któż mógł wiedzieć, jak silna jest Max naprawdę?

– Najpierw spróbuję z tobą – powiedziała do mnie.

– To chyba nie jest najlepszy pomysł, Max.

Wzruszyła ramionami.

– Jak sobie chcesz. Najwyżej sama przelecę na drugą stronę.

Wgramoliłam się po siatce na wysokość pół metra. Wtedy Max objęła mnie w talii swoimi umięśnionymi nogami. Była rzeczywiście silna. Boże, jakie to dziwne.

Czułam się tak, jakby skrzydła Max stały się moimi. Zatrzepotała nimi mocno i oderwałyśmy się od siatki. Zawisłyśmy w powietrzu, a potem powoli zaczęłyśmy piąć się ku górze.

Czułam na twarzy podmuch wiatru. W tej okolicy nigdy nie jest szczególnie ciepło; w dodatku z każdą chwilą robiło się coraz zimniej. Ja jednak zapomniałam o wszystkim; liczyło się tylko to, że lecę i do tego w tak niezwykły sposób. Przez krótką, króciusieńką chwilę wyobrażałam sobie, że sama unoszę się nad ziemią.

Wznosiłyśmy się coraz wyżej. Na sekundę czy dwie znów zawisłyśmy w powietrzu. A potem zaczęłyśmy lecieć. Na niewielką co prawda odległość, ale, dobry Boże, ja naprawdę leciałam.

ROZDZIAŁ 76

Max postawiła mnie na ziemi za siatką. Spojrzałam na groteskowo, a zarazem posępnie wyglądające rządki pozwijanego drutu kolczastego. Uczepiłam się siatki i czekałam, aż serce przestanie wyrywać mi się z piersi. Rozejrzałam się, ale nie zobaczyłam Max.

Dziewczynka była już po drugiej stronie ogrodzenia. Próbowała oderwać od ziemi Kita. Jej nogi ledwo, ledwo go obejmowały. Sapała ciężko. Wydawało się niemożliwe, by mogła unieść się z nim nad ziemię, ale z drugiej strony, nie wierzyłam, by to samo udało jej się ze mną.

Nie wiedziałam, jak wiele Max jest w stanie znieść. Biła skrzydłami, ile sił, ale Kit nie drgnął nawet o centymetr.

– Max, proszę, przestań. On jest dla ciebie za ciężki – krzyknęłam do niej. – Zrobisz sobie krzywdę.

– Nie, wcale nie. Nie masz nawet pojęcia, jaka jestem silna, Frannie. Taką mnie stworzono.

Tymczasem dwa psy zaczęły podkradać się do mnie. Prawdę mówiąc, były za blisko, żebym mogła czuć się bezpiecznie. Suka kręciła się niespokojnie, zataczając półkola w piachu. Pies miał małe, załzawione ślepia i stał jak przykuty do ziemi około metra ode mnie.

Z jego gardła wydobył się głuchy warkot. Błysnęły białe kły.

– Och, przestań – powiedziałam mu. – Znajdź sobie coś lepszego do roboty. – Z psami, które szczerzą kły i warczą, potrafiłam sobie poradzić.

Popatrzyłam z powrotem na Max i Kita, którzy wciąż jeszcze tkwili na siatce. Dziewczynka wreszcie dała za wygraną i pozostawiwszy ciężkiego mężczyznę na ogrodzeniu sfrunęła bezpiecznie na ziemię.

– Niewiele brakowało, kochanie – krzyknęłam do Max. Mimo to była wyraźnie zdenerwowana. Nie lubiła przegrywać. Czy to „oni” taką ją stworzyli?

Po chwili przeleciała z powrotem nad siatką i dołączyła do mnie. Kazała psom zostać na miejscu i poklepała je po łbach powtarzając „dobry piesek, dobry piesek”. Okazywała im dużo ciepła, ale potrafiła też być wobec nich stanowcza; pewnie dlatego nie przeszkodziły jej w ucieczce ze „Szkoły”.

Max skierowała się na północ, przyspieszając kroku.

Żeby nie stracić jej z oczu, musiałam nieomal biec. Wąska droga ginęła pośród drzew. Kiedy pozostawiałyśmy za sobą jedną gęstą kępę, natychmiast wyrastała przed nami następna, całkowicie zasłaniająca widok.

Ściana jodeł przechodziła w zagajnik brzozowy, który z kolei ustępował miejsca gajowi pełnemu osik błyszczących niczym zasłona ze szklanych paciorków. Łomotanie mojego serca zagłuszało tupot nóg. Nagle znalazłyśmy się na rozległej, skąpanej w słońcu polanie.

Przed nami rozciągał się dworek myśliwski, a może ośrodek wypoczynkowy z przełomu wieków. W kamiennej fasadzie było mnóstwo okien. Przed wejściem wznosiły się białe kolumny. Patyna obficie pokrywała stary dach.

Spojrzałam na Max. Jej źrenice wyglądały jak dwa ledwo widoczne punkciki. Przypomniałam sobie, że ptaki zwężają źrenice, kiedy czują się zagrożone.

– Co to za budynek? – spytałam.

– To Centralne Laboratorium Sztucznie Wywoływanych Mutacji – wyjaśniła. – Szkoła Badań Genetycznych. Ja tu mieszkam.

39
{"b":"102248","o":1}