– Z każdym z nas coś jest nie w porządku – powiedział Kit. – Nikt nie jest idealny. To czyni nas interesującymi.
– Wiem. To akurat rozumiem. Naprawdę lubię twoje wady.
Oparła się o niego. Kit poczuł, jak spowija go jakieś dziwne ciepło. Byli zupełnie jak ojciec i córka. Razem wpatrywali się w łunę widoczną na horyzoncie. To tam płonął ogień. Tam czyhało niebezpieczeństwo. W tej chwili Kit pomyślał o Tommym i Mike’u. Swoich synach. Nie chciał ich wspominać, nie w tej chwili.
– Naprawdę bardzo cię lubię – powiedziała Max. – Masz oczy dobrego człowieka. Wiem, że nie skrzywdziłbyś nikogo, gdybyś nie musiał. Taki już jesteś.
– Dziękuję – odparł i potarł nosem jej policzek. – Mimo wszystko, jedno z nas powinno się przespać. No już, zmykaj stąd.
– Nie jestem śpiąca – upierała się Max. – Poza tym widzę i słyszę lepiej niż ty. Słuszniej będzie, jeśli to ja zostanę na czatach.
Kit uśmiechnął się.
– Pewnie masz rację – zgodził się. Pozwolił swoim oczom zamknąć się powoli i było to cudowne uczucie. – Tak naprawdę mam na imię Tom – wyszeptał.
– A ja jestem Maximum. Sam zobaczysz, dlaczego.
ROZDZIAŁ 92
Miałam gorączkowy, koszmarny sen. Uciekałam ile sił w nogach przed kimś, czy przed czymś – David też tam był – kiedy poczułam, że Pip ciągnie mnie mocno za rękaw.
– Przestań, Pip. Przecież nie jesteś w domu. Idź, wysikaj się sam. Bądź grzeczny. No, jazda stąd.
Beształam go, odpychałam od siebie, ale nic to nie dawało. Tak natarczywy był z niego kurdupel, że w końcu zmusiłam się, żeby otworzyć oczy.
Nie wiedzieć czemu w głębi duszy spodziewałam się, że zobaczę przy sobie Davida, ale oczywiście tak się nie stało.
Wzięłam głęboki oddech, poczułam okropny smród i zaczęłam się krztusić. Zupełnie jak w moim śnie, powietrze było gorące, czarne i duszące. Nie miałam pojęcia, czy jest dzień, czy noc; wiedziałam tylko, że zasnęłam przy świetle księżyca, a teraz księżyc zniknął. Nie widziałam ani nieba, ani nawet drzew, których gałęzie zwisały nade mną, kiedy zapadałam w sen.
Miałam wrażenie, że nagle oślepłam. Spowijała mnie ciężka, niemal czarna mgła.
– Hej? Jest tu kto?! – krzyknęłam.
Nagle, ku swojemu przerażeniu, uświadomiłam sobie, co się stało. To dym całkowicie przesłonił księżyc, niebo, a nawet pobliskie drzewa. Był wszędzie, dusił mnie, oślepiał, ograniczał pole widzenia do kilkudziesięciu centymetrów we wszystkich kierunkach. Las płonął.
Usłyszałam szczekanie Pipa; najwyraźniej chciał, żebym poszła za nim. Z trudem podniosłam się z ziemi.
– Kit! Kit! Gdzie jesteś? – krzyczałam, potykając się o pnie i głazy. – Pali się!
Nareszcie doszedł mnie jego głos.
– Tutaj. Tu jestem. Kierunek wiatru musiał się zmienić. Ogień dopadł nas w mgnieniu oka.
Wciąż nie mogłam wypatrzyć Kita. Dzieci też nigdzie nie było widać. Oczy piekły mnie i łzawiły. Nie widziałam dalej niż na parę kroków. Czułam się, jakbym wpadła w pułapkę i została całkowicie odcięta od świata.
Usłyszałam jakiś dźwięk. Łoś. Spojrzałam mu prosto w ślepia – zamglone i wypełnione strachem. Zwierzę czuło się zagubione, tak jak ja. Po chwili zerwało się do ucieczki.
W tej chwili usłyszałam odgłos ognia. Był to cichy, hipnotyczny, niemal melodyjny pomruk. Powoli zaczynałam widzieć coraz lepiej. Dym nie był tak gęsty, jak na wyżej położonych terenach. Płomienie barwiły niebo na czerwono. Spojrzawszy ku północy, dostrzegłam na odległym zboczu rzędy wyschniętych, osmolonych drzew.
Stojące nieopodal drzewo zajęło się i zaczęło płonąć z głośnym sykiem. Wielki konar runął na ziemię. Iskry strzelały wysoko w powietrze niczym fajerwerki.
Nie ulegało wątpliwości, że podczas gdy spaliśmy, wiatr zmienił kierunek. Płomienie zapewne od ładnych paru godzin pochłaniały kolejne połacie lasu, z każdą chwilą przybierając na sile. A teraz ognisty potwór był już duży. Ogromny. Tamtym ludziom udało się pozbyć wszelkich dowodów. Spłonęły razem ze „Szkołą”.
Krzyknęłam powtórnie.
Tym razem usłyszałam czyjś kaszel. Dzieci były blisko. Ale gdzie?
– Max? Ikar, Oz? Max?
Dostrzegłam Kita.
– Znalazłem bliźnięta – powiedział, wytaczając się zza zasłony dymu. Niósł dzieci na ramionach, przewieszone jak worki. Rzeczywiście był silny.
Pip znów zaczął warczeć. Obnażył swoje małe kły. Jego sierść pokryta była sadzą i popiołem.
Padł strzał. Ujrzeliśmy błysk. Ktoś strzelał nie zważając na szalejącą pożogę. Gdzie był? Z której strony?
Kolejny konar wylądował na ziemi pośród deszczu pomarańczowozłotych iskier. Pip zaskomlał.
– Ruszajmy. Ruszajmy! – krzyknął Kit.
Zerwaliśmy się do ucieczki.
ROZDZIAŁ 93
Mocno przyciskałam Wendy do siebie. Na razie udawało nam się uciekać przed rozszalałym żywiołem. Prawdopodobnie wiatr często zmieniający kierunek na jakiś czas skierował ogień w inną stronę.
Przystanęłam, by zorientować się, gdzie jesteśmy, kiedy usłyszałam krzyk Max:
– Uwaga. Uważajcie. Strażnicy!
Dwaj mężczyźni przeczesywali rozciągającą się u naszych stóp dolinę.
Przez chwilę nie wierzyłam własnym oczom. Znałam ich obydwu. Pracowali w szpitalu komunalnym w Boulder. Byli znajomymi Davida.
Ten wyższy, brodaty, o przyprószonych siwizną włosach, ubrany w niebieską kurtkę z napisem: L.A. DODGERS, na głowie miał czapkę i nosił okulary bez oprawek. Jego towarzysz był niższy, ale cięższy, jak Humpty-Dumpty we flanelowym podkoszulku i obszernych spodniach w kolorze maskującym.
Ten wyższy to doktor Michael Vaughan. Pracował na oddziale neurologii. Mężczyzna z brzuszkiem miał na imię Bobby; nazwiska nie pamiętałam. Był naczelnym pielęgniarzem na porodówce. Poznałam go na jakimś przyjęciu; pokazywał wszystkim zdjęcia dzieci, przy których porodach asystował. Moje dzieci, mówił o nich z dumą.
To znajomi Davida. Spotykaliśmy się z nimi.
Łzy nabiegły mi do oczu, i to nie tylko z powodu gryzącego dymu. Ogarnęło mnie nagle poczucie, że zostałam zdradzona. Usiłowałam sobie wmówić, że ci dwaj są tylko ochotnikami poszukującymi ludzi ocalałych z pożaru. Byłoby wspaniale, gdyby doktor Vaughan i Bobby okazali się szarymi zjadaczami chleba, zaniepokojonymi o losy bliźnich. Wystarczyłoby gwizdnąć na nich i wkrótce powrócilibyśmy z tej dziczy do antybiotyków, czystej pościeli i ciepłego pożywienia.
Ale intuicja nie pozwalała mi krzyknąć: „Hej, tu jesteśmy”.
Kit także się nie odzywał, podobnie jak cała piątka dzieci.
Nagle wyciągnął rękę w lewo; skierowawszy tam wzrok, zobaczyłam nasz ratunek: czarnego jeepa. Naszego jeepa.
Niestety, Vaughan z pielęgniarzem także go zauważyli. Próbowali otworzyć drzwi.
Kit wcisnął magazynek do pistoletu. Miał ponurą, ściągniętą twarz. Był w pełni skoncentrowany.
Podniósł pistolet do strzału. Vaughan i Bobby odeszli od jeepa. Czegoś szukali – czyżby nas? W skupieniu wodzili oczami po zaroślach. Dzięki Bogu, niczego nie zauważyli. Odetchnęłam głęboko.
Spostrzegłam kątem oka coś błyszczącego. Odruchowo odskoczyłam w tył. Co znowu?
Kit trzymał w ręku kluczyki do samochodu.
– Co cię skłoniło do zamknięcia wozu?
Obdarzywszy mnie uśmiechem, który dawno nie gościł na jego ustach, Kit powiedział:
– My, mieszczuchy, zawsze tak robimy.