Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– I niech Bóg błogosławi Frannie i Kita, naszych przyjaciół. I małego Pipa, naszego czworonożnego druha.

Kto w tym przybytku zdeprawowania zwanym przewrotnie „Szkołą” nauczył dzieci się modlić? Czy dokonała tego pani Beattie? A może instynkt? Byłam ciekawa, czy Bóg słucha tych modlitw. Te niezwykłe dzieci potrzebowały Go, znajdowały się pod Jego ochroną, mimo że najprawdopodobniej powstały wbrew Jego woli. Był to zawiły problem filozoficzny, który wolałam pozostawić teologom.

Kiedy pozostałe dzieci zapadły w sen, Max usiadła koło mnie i Kita. Kit spytał ją chyba już z pięćdziesiąty raz o „Szkołą”. Chciał wiedzieć, kim byli zatrudnieni tam ludzie. Max ciągle mówiła o nich „Oni”. Bała się wszystkiego, co miało jakikolwiek związek ze „Szkołą”. Ci ludzie tak wytresowali tę małą dziewczynkę, by nigdy nie śmiała zdradzić ich mrocznych tajemnic.

Kit nie ustawał jednak w staraniach, by wydobyć z niej choć część prawdy.

– Oni nas uśpią – powiedziała wreszcie. – Naprawdę nie żartują.

– Skąd to wiesz, Max? – spytałam. Miałam nadzieję, modliłam się, by opowiedziała mi jakąś historyjkę z dreszczykiem; jakąś opowiastkę z doktorem Frankensteinem w roli surowego ojca.

– Zabijają myszki w takich specjalnych słojach. – Mówiąc te słowa, Max patrzyła wprost na mnie. Miała śmiertelnie poważny wyraz twarzy. Nagle zbladła. – I mają taki słój dla każdego z nas.

Zaparło mi dech w piersi. Wiedziałam, czym są owe „słoje”, o których mówiła. Były to pojemniki wypełnione tlenkiem węgla. Stosowano je do zabijania myszy, które nie nadawały się już do wykorzystania w laboratoriach.

– Ale przecież nie uśpiliby takich dzieci, jak ty – zaprotestowałam.

– Właśnie że tak – odparła Max. Jej zmrużone oczy wpijały się w moją twarz. – Oni zawsze usypiają wadliwe egzemplarze. – Jej głos był ledwo słyszalny, jakby mówiła do siebie.

– Ewa została uśpiona. Adam też… i wydaje mi się, że to samo spotkało mojego brata, Matthew.

ROZDZIAŁ 89

Siedziałam oparta plecami o głaz i próbowałam nieco ochłonąć. Zwykle nie przeklinam, ale powtarzałam w myśli: o cholera, o cholera, o cholera Cóż za niezwykły dzień. Uświadomiłam sobie, że od dobrych kilku godzin serce wciąż wali mi w piersi jak młotem. Zupełnie opadłam z sił. Wiedziałam, że muszę się przespać.

A mimo to nie mogłam zamknąć oczu. Zaczynałam się rozklejać.

Byłam przybita i oszołomiona tym, co usłyszałam od Max – dzieci takie, jak ona, regularnie usypiano.

„Oni zawsze usypiają wadliwe egzemplarze” – poinformowała mnie. To standardowa procedura.

„Adam został uśpiony. Ewa też „.

Ale kim były te dzieci o tak wiele mówiących imionach? Dlaczego zostały zabite? Co sprawiło, że uznano je za wadliwe egzemplarze?

Kit usiadł obok mnie. Wyglądał na zmęczonego i strapionego; nie dziwiłam się temu.

– Muszę ci coś wyznać – powiedział chrapliwym szeptem. – Nie chcę tego dłużej ukrywać.

Tego się nie spodziewałam. Nie w tej chwili.

– Czego nie chcesz ukrywać? – Wbiłam w niego wzrok. Czułam się już bardzo nieswojo. Nie miałam ochoty na żadne wyznania, ale Kit nie mógł cofnąć raz wypowiedzianych słów.

– Przestaniesz czytać mi w oczach? – zapytał.

– Wcale tego nie robię. No dobrze, robię, ale już nie będę. Przynajmniej spróbuję. Mów, co masz mi do powiedzenia.

Siedział ze skrzyżowanymi nogami, naprzeciwko mnie. Zastanawiał się jeszcze nad czymś, a po chwili zaczął mówić.

– Przed kilkoma tygodniami w San Francisco w swojej sypialni zamordowany został pewien genetyk. Razem z nim zginęła dziewczyna, z którą mieszkał. Zabójstwo było szczególnie brutalne. Morderca dołożył wszelkich starań, by wyglądało na spartaczone włamanie, które zakończyło się krwawą jatką. Oczywiście, nie dałem się na to nabrać. Otóż ten zamordowany genetyk – ciągnął Kit – dopomógł w odkryciu „genu-promotora”. Gen ów prawdopodobnie wykorzystywany był w badaniach prowadzonych w „Szkole”.

Wiedziałam, że promotory umożliwiają przeniesienie materiału genetycznego z jednego organizmu do drugiego. Działają one mniej więcej tak, jak klucze służące do otwierania zamka DNA; żaden z nich nie jest jednak kluczem uniwersalnym. Każda modyfikacja oryginalnego kodu genetycznego wymaga zastosowania innego rodzaju promotora.

– Kto ci o tym powiedział? – spytałam. – Dlaczego nie mogłeś mi tego zdradzić parę dni temu, Kit? Co jeszcze przede mną ukrywasz?

– Opowiem ci, ale pod warunkiem, że o nic nie będziesz pytać – powiedział Kit.

Westchnęłam.

– Zgoda.

– Mam nadzieję, że kiedy skończę, wszystko zrozumiesz.

– Oby.

– Ten genetyk, niejaki James Kim, powiedział w zaufaniu swojemu znajomemu z M.I.T., że uczestniczy w pracach grupy biologów, funkcjonującej w ramach sieci podziemnych laboratoriów. Prowadzono w nich nielegalne eksperymenty, które przynosiły ogromne zyski. Kim współpracował z zespołem naukowców działającym w okolicy Boulder. Niedyskrecja kosztowała go życie. I życie pracownika M.I.T., któremu wyjawił swój sekret.

– Zaraz, zaraz, Kit, czy mam przez to rozumieć, że wiedziałeś o eksperymentach prowadzonych na ludziach? – spytałam. – Wiedziałeś o tym, zanim odnaleźliśmy „Szkołę”? Proszę, powiedz mi całą prawdę.

Kit potrząsnął głową.

– Nie, niczego nie wiedziałem na pewno. Przyjechałem do Kolorado, żeby odnaleźć nielegalnie działający zespół naukowców, który tu właśnie miał swoją kryjówkę, jeśli w ogóle istniał. Nie wiedziałem, czy uda mi się wytropić tych ludzi; nie wiedziałem też, co zrobię, jeśli ich w końcu znajdę. Nadał nie wiem. I nie miałem pojęcia, że w „Szkole” dzieją się takie przerażające rzeczy. Nie wiedziałem o istnieniu Max. Kto mógłby wyobrazić sobie, a nawet wymarzyć coś takiego?

Usiadłam prosto, oparta o niewygodną skałę. O dziwo, zmęczenie minęło.

– Kit, może powiesz mi wreszcie, co tu się właściwie dzieje? Boję się, że zaraz oszaleję. Wiem, że moje życie jest zagrożone. Wiem też, że tym dzieciom grozi wielkie niebezpieczeństwo. Po prostu powiedz prawdę. Zasługuję chyba na to, nie sądzisz?

– Frannie, ja naprawdę próbuję. Problem polega na tym, że nic nie jest czarne ani białe. Niektóre sprawy bardzo trudno wytłumaczyć.

– Dlaczego? Bo początkowo tak dobrze ci wychodziło okłamywanie mnie?

Westchnął i powoli skinął głową.

– Tak, właśnie dlatego. A także dlatego, że zazwyczaj nie kłamię. Tym razem miałem powód, by to zrobić.

Żołądek podszedł mi do gardła. Nie mogłam opędzić się od myśli o przerażających zbrodniach, morderstwach popełnionych z zimną krwią, o tym, co zobaczyłam na tym strasznym oddziale pediatrycznym w „Szkole”. Co takiego Kit chciał mi powiedzieć? Co jeszcze wiedział?

– Kit. Mów. Już – ponagliłam go.

Westchnął ciężko.

– Dobrze. Otóż uważam, że David także brał w tym udział. Dlatego właśnie zginął. Twój mąż został zamordowany przez ludzi, z którymi pracował.

– O Boże! – Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że obejmuję się mocno ramionami. Jeszcze trochę i nie wytrzymam, pomyślałam. Jeszcze trochę. Kręciło mi się w głowie. W mojej pamięci odżyły wspomnienia tego, co zdarzyło się półtora roku temu, kiedy dotarły do mnie wieści o śmierci Davida. Patrzyłam z niedowierzaniem na Kita, skąpanego w bladej księżycowej poświacie. Byłam w stanie głębokiego szoku; nie chciałam uwierzyć w to, co usłyszałam. Jak David mógł być zamieszany w coś tak okropnego? Jak mógł okłamywać mnie tak przekonująco i tak długo?

– Co jeszcze? – wyszeptałam. Czułam, że Kit nie powiedział mi wszystkiego. Widziałam to w jego oczach.

– Po pierwsze – zaczął – jestem tu nieoficjalnie. FBI odebrało mi tę sprawę. I nie nazywam się Kit Harrison.

46
{"b":"102248","o":1}