Za blisko. Zbyt niebezpiecznie.
Wyglądało na to, że zderzyła się z helikopterem w powietrzu. To stało się tak szybko, że nie byłam pewna, czy na pewno do tego doszło, a jeśli tak, to jak Max zniosła tę kolizję?
Na moich oczach runęła w dół. Och, Max, tylko nie to. Nie spadnij na ziemię. Proszę, Max.
Helikopter szarpnął się ku górze, by uniknąć kolizji, ale nadaremnie; po zderzeniu z Max zachybotał się groźnie i zaczął się obracać dookoła swej osi. Pilot nie potrafił zapanować nad sterami i maszyna gwałtownie traciła wysokość. Śmigła obracały się coraz wolniej. Widziałam siedzących w kabinie ludzi, wyglądających przez okna, przerażonych, bliskich paniki.
Matthew szybował jak liść nad spadającym helikopterem. Obserwował go z bliskiej odległości. Wydawało się, że jest to dla niego jakaś gra, że chce zostać wciągnięty w wir powietrza.
Zostawiłam Kita na chwilę. Pomyślałam, że nic mu nie będzie; modliłam się o to. Kiedy zaczęłam biec w stronę Max, ziemią wstrząsnęła potężna eksplozja.
Helikopter runął na drzewa. Powietrze przeszył ogłuszający zgrzyt metalu. Maszyna spadła na ziemię i stanęła w płomieniach, które wystrzeliły wysoko ponad czubki jodeł. Z wraku uniosła się chmura dymu, czarnego jak węgiel. Wszyscy na pokładzie helikoptera musieli zginąć na miejscu.
Znów byłam świadkiem. Nie chciałam tego. Pragnęłam wrócić do mojego dawnego życia.
Zauważyłam Max, usiłującą wydostać się z chmury gęstego czarnego dymu. Dziewczynka miała skrzydła i twarz umorusane popiołem i sadzą. Wciąż utrzymywała się w powietrzu, ale wyglądała na wyczerpaną. Próbowała walczyć ze zmęczeniem i wydawało się to ponad jej siły.
Pozostałe dzieci jedno po drugim wyfrunęły ze swoich kryjówek w lesie. Zagwizdały na Ikara, a on podążył za nimi. Dołączyły do Max, która sprowadziła je na faliste, zielone trawniki przy domu.
Ledwie wylądowała, a już razem z Matthew rzuciła się do biegu. Ich wytrzymałość była wręcz niesamowita. Razem wzbili się w powietrze, prosto ku sypiącemu świetlistym pyłem słońcu.
Domyśliłam się ich zamiaru, a przynajmniej tak mi się wydawało. Lecieli w ślad za szarym mercedesem, pędzącym z dużą szybkością po piaszczystej drodze okrążającej budynek i znikającej w lesie. Parę razy zdarzyło mi się tamtędy jechać.
Wiedziałam, kto siedzi w szarym S600. Zauważyłam ich, jak wsiadali: Gillian, doktor Peyser, mały Michael, szofer i Harding Thomas. Oprócz Michaela, była to rodzinka z piekła rodem. Thomas zajął miejsce obok kierowcy. Znów udało im się uciec.
Kilka metrów ode mnie stał zakurzony land-rover z włączonym silnikiem. Nie miałam pojęcia, czyj to wóz, ale postanowiłam go na jakiś czas pożyczyć.
Wsiadłam do land-rovera i ruszyłam za pędzącym mercedesem. Nie miałam zamiaru bawić się w bohatera, bynajmniej. Pragnęłam tylko w jakiś sposób powstrzymać Max i Matthew. Nie chciałam, żeby zginęli.
ROZDZIAŁ 121
Zdaje się, że usiłowałam wziąć sobie do serca mądrą radę Sophie Tucker: „Oddychaj”. Land-rover był na szczęście przystosowany do jazdy po wyboistych drogach i spisywał się doskonale. Mercedes znajdował się niemal pięćdziesiąt metrów przede mną. Jego zawieszenie było już chyba u kresu wytrzymałości. Kierowca jechał o wiele za szybko, jak na wyboistą, prowizoryczną drogę.
Max i Matthew nurkując przelatywali za blisko samochodu. Przypominali rozwścieczone gzy. Bez wątpienia rozpraszali i denerwowali kierowcę.
Nagle Max rzuciła się gwałtownie w dół i uderzyła ciałem w dach samochodu. Blacha wygięła się mocno. Te dzieciaki kompletnie oszalały. Zachowywały się, jak… jak dzieci.
– Max, nie! – krzyknęłam wychyliwszy się z okna tak daleko, jak to możliwe. Wiatr smagał mnie po twarzy, zmuszając do zmrużenia oczu. Starałam się nie stracić panowania nad rozpędzonym autem.
Z całej siły wcisnęłam klakson, raz, potem drugi, trzeci.
Max nawet się nie obejrzała. Matthew też nie zareagował. Musieli usłyszeć klakson. Musieli wiedzieć, że tu jestem. Po prostu nie miało to już dla nich żadnego znaczenia.
Wcisnęłam gaz do dechy. Drzewa rosnące wzdłuż drogi przemykały za oknem w szaleńczym tempie. Jechałam za szybko, z prędkością co najmniej dwa razy przekraczającą tę, przy której mogłabym czuć się bezpiecznie.
Wreszcie Max odwróciła się i zobaczyła land-rovera, którego prowadziłam wychylona niemal do połowy przez okno. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak bardzo dziewczynka stała mi się bliska. Matczyne uczucia powoli gromadziły się w moim sercu. Nie mogłam znieść myśli, że mogłoby się jej coś stać, że mogłabym stracić ją albo Matthew, czy którekolwiek z dzieci.
Uprzytomniłam sobie, że za chwilę może stać się coś strasznego, ale Max nie była tego świadoma. Ciągle patrzyła na mnie.
– Okno samochodu. Max! – wrzeszczałam na cały głos. – Uważaj! Max, odwróć się!
Nie słyszała mnie, albo nie chciała słyszeć. Uśmiechała się szeroko, jakby drwiła z grożącego jej niebezpieczeństwa.
Boczna szyba w mercedesie powoli zaczęła się opuszczać. W oknie najpierw pojawiła się głowa Hardinga Thomasa. Potem zobaczyłam jego rękę, zaciśniętą na rękojeści pistoletu. Celował do Max albo Matthew, lecących niebezpiecznie blisko rozpędzonego wozu.
Max nareszcie zobaczyła Thomasa. Razem z Matthew pospiesznie skierowali się ku drzewom gęsto porastającym pobocze drogi. Dzielne dzieciaki wpadły w gąszcz z dużą, niebezpieczną prędkością. Śmiały się z wujka Thomasa, szydziły i naigrawały się z niego.
Thomas mimo to wystrzelił. Duża gałąź runęła na ziemię. Kierowca S600 dodał gazu.
Zrobiłam to samo. Byłam gotowa uczynić wszystko, byle powstrzymać tych ludzi, obronić przed nimi Max i Matthew, jeśli to tylko możliwe. Te dzieci doznały zbyt wiele cierpień z winy potworów siedzących w uciekającym mercedesie. Gillian, doktor Peyser, Thomas – nie wolno było pozwolić, żeby uciekli. Zbrodnie, które popełnili, nie mogły im ujść na sucho.
A mimo to uciekali. Mercedes pędził w dół zbocza, jeszcze trochę, a zniknie z mojego pola widzenia.
ROZDZIAŁ 122
Wrzuciłam czwarty bieg i land-rover posłusznie wyskoczył naprzód. Po obu stronach migały drzewa, stanowiące śmiertelne zagrożenie. Nie mogłam popełnić nawet najmniejszego błędu.
Nigdy jeszcze nie jechałam tak bardzo szybko. Zdawałam sobie sprawę, że w każdej chwili mogę stracić panowanie nad wozem i wpaść całym impetem na drzewo. Myśl, że mogłabym umrzeć w ułamku sekundy, napełniała mnie przerażeniem.
Wąska, kręta droga nagle znów zaczęła piąć się ku górze. Czułam się jak na kolejce górskiej w lunaparku. Myślałam, że droga prowadzi do miasta, ale się myliłam.
Max i Matthew wyłonili się z gąszczu. Max skierowała się na prawo, Matthew na lewo. Wyglądało na to, że tym razem mają jakiś plan.
Lecieli zygzakiem tuż za szarym mercedesem. Światła stopu to zapalały się, to gasły. Dzieciaki pędziły o wiele za szybko.
Zauważyłam, że Thomas obraca się, by wziąć je na cel. Wychylił się z okna jeszcze bardziej. Na krętej drodze samochodem rzucało na wszystkie strony, dzięki czemu Max i Matthew bez trudu dotrzymywali mu tempa. Był to niesamowity, dramatyczny pościg.
Dzieci znów zaczęły krzyczeć na Thomasa, szydzić z niego, wyzywać od „morderców” i „dupków”. Ich głosy odbijały się echem od drzew i dolatywały do mnie.
Raz po raz wciskałam klakson, ale w końcu dałam sobie spokój. To było bezużyteczne. Max i Matthew nie zamierzali już słuchać ani mnie, ani kogokolwiek innego. Nie mogłam patrzeć na to, co miało stać się za chwilę.
Ale nie potrafiłam też odwrócić wzroku.