ROZDZIAŁ 77
W dziwnym, niesamowitym dworku, w którym Max mieszkała i Bóg wie, co z nią robiono, panowała grobowa cisza.
Nigdzie nie widać było strażników, samochodów ani ciężarówek. Wyglądało na to, że nic nam nie grozi.
– Tu jest za cicho. Zdecydowanie za cicho – powiedziała szeptem Max. – Gdzieś powinni się kręcić strażnicy. Ale gdyby tu byli, zobaczyłybyśmy ich z daleka.
– Jak myślisz, co się stało, Max?
– Nie wiem. Nigdy nie było tu tak pusto.
Podkradłyśmy się z Max brzegiem polany do dworku. Następnie szybko podbiegłyśmy do ściany i chyłkiem podeszłyśmy do dębowych drzwi od wschodniej strony budynku. Za oknami nie dostrzegłyśmy nikogo. Wyglądało na to, że dom jest pusty.
Poczułam się nieco pewniej. Odetchnęłam głęboko, po czym chwyciłam metalową klamkę. Drzwi otworzyły się. Weszłyśmy z Max do dziwacznego budynku i ciężkie wrota zamknęły się za nami.
Uderzył nas odór zgnilizny, tak odrażający, że aż ogarnęły mnie mdłości.
– Coś umarło – powiedziała Max.
Miała rację. Nie ulegało wątpliwości, że gdzieś tu znajdowały się jakieś zwłoki. Coś rozkładało się wewnątrz budynku i wypełniało powietrze silnym, drażniącym smrodem. Zasłoniłyśmy dłońmi nosy i usta, i ruszyłyśmy w głąb budynku.
– Pewnie wentylator się zepsuł – powiedziała Max. Nie wydawała się zbytnio przejęta trupim odorem.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu, szukając kamer. Wiedziałam, że muszą gdzieś tu być, ale nie mogłam ich wypatrzyć. Czy ktoś obserwował nas w tej chwili?
Domyślałam się, że małe pomieszczenie, w którym się znalazłyśmy, wykorzystywane było do odkażania. Przy drzwiach stał duży pojemnik na śmieci, wypełniony jasnożółtymi fartuchami. Na hakach wisiały kitle. Stąd wniosek, że pracowali tu ludzie nauki, jeśli w ogóle zasługiwali na to miano. Lekarze. Naukowcy. W tym pomieszczeniu prowadzili swoje nielegalne eksperymenty.
Pod ścianą stała otwarta metalowa szafa wypełniona czystymi kitlami, a obok znajdowały się półki, na których spoczywały buty na gumowych podeszwach. Szafki na ubrania były puste.
Dobry Boże, gdzie ja trafiłam? Co to za miejsce?
Max wskazała drzwi, wiodące do kolejnego pomieszczenia, i przywołała mnie skinieniem ręki. Ten budynek przywodził mi na myśl obozy zagłady. Tu usypiano ludzi. Tu prowadzono na nich eksperymenty.
Ruszyłyśmy w głąb szerokiego korytarza. Max w swoich baletkach bezszelestnie stąpała po podłodze, ale moje buty głośno skrzypiały. Z zawieszonej pod sufitem długiej świetlówki sączyło się migocące światło, rozjaśniające szeroki korytarz z mnóstwem odgałęzień, wyłożony beżowo-niebieskim linoleum.
Znalazłyśmy się w pomieszczeniu na pierwszy rzut oka przypominającym warsztat.
– Max? Co to jest?
– A, to biura. Tu zajmowano się interesami. Nic ważnego. Nudziarstwo.
– Jakimi interesami?
Wzruszyła ramionami.
– No, takimi nudnymi. Po prostu interesami.
Wszelkie stare elementy wystroju, które kiedyś znajdowały się w tej części budynku, zostały dawno temu usunięte. Nie było już ani drewnianych boazerii, ani kominka, ani ząbkowanych karniszy. Ich miejsce zajęły meble charakterystyczne dla biur. Na matowych szarych stolikach tkwiły komputery. Moją uwagę przykuł dzbanek do kawy, stojący na szafce. Był pęknięty, a na dnie utworzyła się warstwa gęstej czarnej mazi.
Podniosłam kubek z jednego z biurek. Widniał na nim napis KAWA DLA O.B.: Niebieski krąg pleśni wskazywał na to, że kubek stoi tu już co najmniej od kilku dni. Gdzie jest O.B.? Kim jest O.B.?
I skąd wydobywał się ten smród? Co się stało w tej tak zwanej „Szkole”? Jakie interesy były tu prowadzone?
Spojrzałam na Max, ale ona już ruszyła dalej. Była w swoim domu. Najwyraźniej wszystko to, co na mnie robiło wstrząsające wrażenie, jej wydawało się całkowicie normalne. W zalegającej wnętrze budynku ciszy mój oddech strasznie głośno świszczał. Zaczęłam nasłuchiwać. Miałam przeczucie, że gdy tylko się odwrócę, ktoś wyskoczy z zamkniętego pokoju i rzuci się na mnie. Ale nic takiego się nie stało.
Max otworzyła kolejne drzwi. Rozległ się cichy trzask. Czyżby ktoś nas fotografował? Serce wciąż waliło w mojej piersi jak młotem. Byłam coraz bardziej zmęczona i świat rozmywał mi się przed oczami. Gdzie był Kit? Czy nic mu się nie stało?
– Tutaj pracuję – oznajmiła Max. – Zwykle roi się tu od lekarzy.
ROZDZIAŁ 78
Weszłyśmy do przestronnego pomieszczenia, które miało chyba z osiemnaście metrów długości i dziewięć szerokości. Obiegłam spojrzeniem wnętrze. Było to standardowe laboratorium, ale wyposażone w najnowocześniejszy, bardzo drogi sprzęt. Kto to wszystko ufundował? Kto finansował całe przedsięwzięcie?
Znajdowało się tu kilkanaście stanowisk pracy, o jakich większość naukowców może tylko marzyć. Na stołach walały się szkiełka. Półki zastawione były nowoczesnymi mikroskopami.
Zauważyłam superczułą wagę i kilka areometrów. W laboratorium znajdowały się również laserowe spektrografy, zbiorniki, w których hodowano kultury bakterii, ultrawirówki. Nie skąpiono tu pieniędzy na sprzęt.
W głosie Max zabrzmiała duma.
– To moje stanowisko, Frannie. Chodź, zobacz. Nauczono mnie, że powinnam stać się użyteczna dla innych i byłam. Dobrze pracowałam.
– Nie wątpię, kochanie.
Max z dumą usiadła na wysokim metalowym stołku. Jej własne stanowisko pracy. Włączyła światło. Na biurku stała mała tabliczka z napisem: TINKERBELL ŻYJE.
Następnie Max pokazała mi, w jaki sposób za pomocą szklanej pipety przenosiła krople roztworu DNA z tacy z małymi otworami na płytki z pożywką.
– W tym naczyniu izolujemy chromosomy – wyjaśniła.
Nie rozpoznałam chromowanego urządzenia, które wskazała, ale był to nowy model. Zanim zdążyłam zadać kolejne pytania, Max zeskoczyła ze stołka.
– Chodźmy – powiedziała. – Jest jeszcze wiele do oglądania.
Ruszyłam za nią.
– Już idę.
– Wiem. Mam bardzo czuły słuch.
– Zauważyłam. Kim jest Tinkerbell?
Max spojrzała na mnie ponurym wzrokiem.
– Właściwie nikim. Ona już nie żyje.
Tinkerbell, myślałam sobie. Czyżby to tak nazywano Max w „Szkole”? Pewnie nie podobał jej się ten przydomek. Zapewne ci tak zwani naukowcy posługiwali się nim w czasie badań laboratoryjnych.
Przeszłyśmy przez mniejsze pomieszczenie pełne stalowych zbiorników kriogenicznych. Co oni tu zamrażali, u licha? W kolejnym, jeszcze mniejszym pomieszczeniu, znajdowało się kilka urządzeń do badania krwi.
Nie, ludziom, którzy tu pracowali, nie wystarczał wysłużony uniwersytecki sprzęt. Ktoś szczodrze finansował ich działalność. Któż to mógł być? Skąd zainteresowanie pracą tych naukowców?
– Myszy – wyjaśniła Max, wskazując drzwi do sąsiedniego pomieszczenia. – To sala Myszki Miki. Obrzydlistwo. Zatkaj nos, Frannie. Ja nie żartuję. Ostrzegam cię.
Odór śmierci zdawał się wydobywać właśnie z tego pomieszczenia. Wstrzymałam oddech, ale to niewiele pomogło. Bałam się, że zaraz zwymiotuję. Z trudem powstrzymałam mdłości.
Zajrzałam przez oszklone drzwi do środka i spostrzegłam niezliczone metalowe szafki, po dwanaście półek w każdej. Jak okiem sięgnąć, widać było klatki, tysiące klatek wyściełanych cedrowymi wiórkami, w których leżały skulone myszy.
Sala Myszki Miki wyglądała jak pokój z najstraszniejszego horroru; w życiu nie widziałam nic bardziej przerażającego. Nic nie mogło się z tym równać. Max poczerwieniała na twarzy. Wydawało się, że zupełnie o mnie zapomniała. Mówiła do siebie, powtarzając jakieś niezrozumiałe frazy.
Udało mi się wychwycić tylko słowa „maleństwa” i „uśpione”.
Weszłyśmy do środka. Od razu uświadomiłam sobie, że myszy nie były zwyczajnymi zwierzętami laboratoryjnymi. Z ich ciał, w najbardziej niespodziewanych miejscach, wyrastały dziwne guzy. Niektóre ze zwierząt miały dodatkowe kończyny i zostały dziwnie oznakowane.
Pod względem genetycznym myszy są tak podobne do ludzi, że to aż przerażające. Ich genotyp w osiemdziesięciu pięciu procentach niczym nie różni się od ludzkiego. Dlatego właśnie można je zarażać ludzkimi przypadłościami: rakiem, chorobami serca, dystrofią mięśniową – a z ich reakcji wnioskować, jak najlepiej leczyć te choroby u ludzi.