Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Wiem, wiem. Masz rację. I cieszę się, że mogę tu parę tygodni posiedzieć w spokoju. Tyle że… dziś rano buszowałem po internecie. Rzuciła mi się w oczy wiadomość, że wczoraj w Kolorado utopił się niejaki doktor Frank McDonough. Trochę mnie to poruszyło. Słyszałeś coś o tym, Peter?

Stricker nie mógł już dłużej ukrywać swojej irytacji. Jego szept stał się nieco głośniejszy.

– Tom, proszę cię, odpuść sobie tę urojoną sprawę. Zapomnij choć na jakiś czas o internecie. Chryste, stary. Nie niszcz swojej kariery.

– Nie ma czego niszczyć. Tak czy inaczej, w grupie naukowców pracujących na Berkeley, o której ci opowiadałem, był jakiś McDonough. Jestem tego pewien. Mógłbyś poprosić kogoś, żeby to sprawdził? Może Michaela Fescoe? Albo Manny’ego Patino? Ot tak, żebym mógł spać spokojnie. Niech zobaczą, czy chodzi o tego samego McDonougha.

Czuł, że Strickerowi zdecydowanie nie podoba się ta rozmowa.

– Dobrze, Tom. Tyle mogę dla ciebie zrobić. Sprawdzę tego denata. Doktor Frank McDonough, zgadza się? Ty tam dalej walcz ze swoimi demonami. I opalaj się. Znajdź sobie jakąś miłą miejscową panienkę do zabawy. Czyń miłość, nie wojnę.

– Jeśli to ten sam McDonough, to mamy czwartego trupa, Peter. Doktorzy Kim, Heekin, Mekin, McDonough.

– Znam tę sprawę, Tom. Wiem, że widzisz gdzieś jakieś brakujące ogniwo, chociaż chłopaki z Quantico nie zgadzają się z tobą. Przejmuję pałeczkę. Ty wracaj na słońce i do morza.

– Dzięki za pomoc, Peter. Jesteś super. Zadzwonię jeszcze w sprawie McDonougha. Może jutro?

W słuchawce rozległo się ciężkie westchnienie Strickera. Choć wydawało się to niemożliwe, zaczął mówić jeszcze ciszej.

– Daj mi numer, pod którym można cię złapać. Zadzwonię, kiedy będę coś wiedział.

– Nie, nie ma sprawy. Ja zadzwonię. To naprawdę żaden problem. Zgłoszę się do ciebie jutro. No dobrze, słońce i morze wzywają mnie. Wiesz, nawet poznałem taką jedną dziewczynę. Niezła jest. Jeszcze raz dzięki, Peter.

Musiał mocno wytężyć słuch, żeby dosłyszeć odpowiedź Strickera.

– Żaden problem. Spróbuj się wyluzować. Obiecaj mi to, Tom. Nie musisz się już przejmować tą sprawą. Nie szalej. Tak się umawialiśmy. Zdobędę dla ciebie informacje na temat doktora McDonougha. Robię to przez wzgląd na naszą przyjaźń.

Kit odwiesił słuchawkę automatu i odetchnął głęboko. Fatalnie się czuł okłamując Petera – a ostatnimi czasy było to jego głównym zajęciem. Życie stało się pasmem kłamstw.

ROZDZIAŁ 18

Przestań, Matthew! Nie mąć mi teraz w głowie. Nie mam na to ochoty.

Max właśnie przypomniała sobie jedno z wielu głupawych powiedzonek Matthew: „Po co pilotom kamikadze kaski?” Wydawało jej się, że słyszy jego durnowaty śmiech. Ha-ha-ha! Zawsze śmiał się ze swoich idiotycznych żartów. Mały bałwan.

Ciągle nie mogła odnaleźć Matthew i nie wiedziała, gdzie go szukać. Może w tym nowoczesnym, eleganckim domu w zaroślach? A nuż będzie tam coś do jedzenia. I woda.

Myślała tylko o jedzeniu.

„O-ho, Spaghettios!” To było jej ulubione hasło reklamowe z telewizji. Doskonale znała wszystko, co pokazywali. Wszystkie programy, wszystkie głupie i głupsze reklamy, wszystkie postacie idiotycznych seriali. W szkole telewizja była dla niej jak piastunka, rodzice oraz setka najlepszych przyjaciół jednocześnie.

Max zatrzymała się, odpędzając natrętne myśli. Uważnie obejrzała dom stojący przed nią. Teraz bądź ostrożna. Bardzo ostrożna.

Dom wydawał się pusty, ale Max w głębi duszy czuła jakiś dziwny niepokój. Wokół rosły dzikie róże. Tylko nie wrzuć mnie w dzikie róże, zanuciła w duchu.

Przekradła się chyłkiem wzdłuż gąszczu krzewów i ruszyła pod górę, w kierunku nowoczesnej budowli z grubego szkła i solidnego drewna.

Nikogo w domu, nikogo w domu! Proszę, niech dom będzie pusty. Proszę, proszę.

I niech w środku będzie coś do jedzenia.

Z bijącym sercem weszła na palcach po drewnianych schodach na ganek znajdujący się na tyłach domu. Zajrzała do środka przez szklane drzwi, które przydałoby się dokładnie umyć. Max zwracała uwagę na takie rzeczy. Najważniejsze są szczegóły, prawda?

Zabronione, zabronione, zabronione, myślała. Nikt nie mógł jej zobaczyć. Nigdy. Ten, kto by ją ujrzał, zginąłby, tak jak ona.

Max chwyciła krawędzie rozsuwanych drzwi i pociągnęła. Miała bardzo sprawne palce. Tak została stworzona.

Drzwi ustąpiły, otworzyły się. Max była w środku!

Pułapka! pomyślała, ale było już za późno.

ROZDZIAŁ 19

Jak się okazało, nie była to pułapka. W domu nikt nie czyhał. Właściciele musieli być głupi albo nieostrożni, skoro wyjeżdżając zostawiali otwarte drzwi. Ale nikt z tego nie skorzystał, by zaczaić się na Max.

W domu panował bałagan. Mimo to nie ulegało wątpliwości, że mieszka tu jakaś rodzina. Można to było poznać po walających się wszędzie rzeczach, które z pewnością należały do dzieci. Rowery, rolki, gry wideo.

– Matthew – wyszeptała Max. Wbrew zdrowemu rozsądkowi miała nadzieję, że i on trafił do tego domu. Może gdzieś tu się ukrył. – Gdzie jesteś, młody? To ja. Max!

Weszła na palcach do kuchni. Lodówka buczała głośno. Lodówka – o Boże, nareszcie. Max zajrzała do środka, rozkoszując się chłodem i zimnym światłem żarówki. Jej oczy pożądliwie przebiegły po półkach.

Porwała puszkę z napojem gazowanym. „Sprite. Ustąp przed pragnieniem!”

Dobrze, chyba tak zrobię.

Na chwilę obudziło się w niej sumienie. Powiedziała sobie, że nie wolno kraść. Że grzeczne dzieci nie robią takich rzeczy.

A tam! Jestem ranna. Polują na mnie źli ludzie. Muszę coś zjeść i uzupełnić zapas płynów. Koniec, kropka.

Max napiła się i zaczęła pałaszować. Była głodna jak wilk. W czasie latania zużywało się mnóstwo energii.

Zdjęła folię ze szklanej miski. „O-ho, Spaghettios!” Włożyła zimny makaron do ust. Nie obchodziło jej to, że spaghetti jest zimne, najważniejsze, iż dawało się zjeść. Nie był to może smaczny posiłek – ale dla głodnego smak nie ma znaczenia.

A mleko? Juhu! Było i mleko. Powąchała je nieufnie – może być. Zaczęła pić prosto z kartonu.

Odkroiła sobie spory kawałek szarlotki.

W życiu nie jadła czegoś równie smakowitego. To ciasto było znakomite. Wygrałoby wszystkie konkursy, pomyślała. Uśmiechnęła się szeroko. Lubiła zabawy słowne, zresztą lubiła wszelkie zabawy. Była inteligentna – bardzo inteligentna. Taką ją stworzyli, nie?

Zajrzała do zamrażalnika.

O raju! Patrzcie, co my tu mamy! Lodowe batoniki klondike – pełne opakowanie! „Co byście zrobili, żeby dostać jeden z nich?”

Zjadła dwa, po jednym na każdą rękę. Potrzebowała cukru.

Nagle przeszedł ją dreszcz lęku. Pióra podniosły się jej na karku. Przygarbiła ramiona i zaczęła nasłuchiwać.

Czy łowcy byli blisko? Czy gdzieś tam czyhał wujek Thomas? Może zabierze ją z powrotem do „Szkoły” – a może po prostu uśpi.

Mimo wszystko pragnęła rozejrzeć się po domu. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, pomyślała.

Bezszelestnie ruszyła w głąb korytarza. Nie mogła oprzeć się pokusie – prawdziwy dom. I to pusty. Ależ atrakcja!

– Stary niedźwiedź mocno śpi… – szepnęła. Bawiła się w to, kiedy była jeszcze mała. Pewnie nauczyła ją tego pani Beattie, która najpierw była jej piastunką, a potem nauczycielką. Z nią wiązały się wszystkie dobre wspomnienia Max.

Za drzwiami na końcu korytarza znajdowała się łazienka. Fuj! W środku wszystko było czarne. Czarny sedes, czarna wanna, czarna umywalka, nawet czarne mydło. Max spojrzała z utęsknieniem na czarny i błyszczący prysznic, schowany za przezroczystą zasłoną. Dziewczynka była brudna i lepiła się cała. Kąpieli brakowało jej prawie tak bardzo jak snu. Pragnęła czuć, jak gorąca woda spływa po jej ciele i skrzydle, uszkodzonym tuż nad drugim stawem. Rana nie była głęboka – ot, draśnięcie i tyle.

Max odgarnęła długie jasne włosy z twarzy, założyła je za uszy i wytężyła słuch.

10
{"b":"102248","o":1}