Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Proszę, Kit, to tylko mała dziewczynka – powiedziałam cicho, głosem, w którym pobrzmiewało napięcie i strach, zrodzone z szalonych przeżyć ostatniej godziny.

Potrząsnął głową.

– Nie. Ona nie jest tylko małą dziewczynką. Na nasze nieszczęście, jest kimś o wiele ważniejszym. Ludzie umierają z jej powodu. My sami ledwo uniknęliśmy śmierci, Frannie. Musimy odnaleźć tę „Szkołę”, w której ją przetrzymywano, a przynajmniej ja muszę to zrobić.

Rozzłościł mnie swoimi słowami.

– Nie bądź taki, Kit. Ja też muszę znaleźć tę tak zwaną „Szkołę”. Przypominam ci, że siedzę w tej sprawie po uszy.

Za każdym razem, kiedy patrzyłam na Max, pragnęłam mocno ją do siebie przytulić; wiedziałam jednak, że Kit ma rację. Taka z niej była zwyczajna mała dziewczynka, jak z naszej eskapady zwyczajna wycieczka. Nie wiedzieliśmy wprawdzie, kim właściwie jest ani dlaczego znalazła się tu, z nami. Tylko ona mogła nam to wyjaśnić, ale milczała jak kamień.

Kit odwrócił się i potknął o kosz na śmieci pełen opakowań po jedzeniu z McDonalda. Podniósłszy go z podłogi, energicznym ruchem ręki cisnął nim mocno o ścianę. Następnie kopnął przewrócony kosz jeszcze kilka razy.

Odruchowo zasłoniłam ręką uszy. Kiedy dorastałam na farmie w Wisconsin, mój tata czasami tracił panowanie nad sobą. Zwykle ciskał wtedy na oślep różnymi przedmiotami, ale nigdy niczym cennym; i ani razu nikogo nie uderzył, nawet nie dał klapsa. Może dlatego nieszczególnie bałam się, obserwując łagodny, wręcz zabawny atak złości Kita.

– Coś się stało? – spytałam, kiedy hałas ucichł.

Jeśli liczyłam na to, że zmuszę go do uśmiechu albo poprawię mu nastrój, srodze się myliłam.

– Nie chciałem jej wystraszyć – powiedział Kit łamiącym się głosem. – Ja naprawdę ją lubię, Frannie. To fajny dzieciak. Tyle że… wszyscy możemy zginąć.

– Wiem. Ona też to wie. Nic jej nie będzie. – Max reagowała na zagrożenie natychmiastową ucieczką. Wiedziałam, że tak zachowują się ludzie, którzy doświadczyli w swoim życiu przemocy. Co spotkało tę nieszczęsną, małą dziewczynkę? Kto ją skrzywdził, i jak? Musieliśmy dowiedzieć się czegoś więcej na temat tej „Szkoły”. Gdzie się znajdowała. Jak funkcjonowała. Co tam się odbywało. Kim byli zatrudnieni w niej ludzie.

Kit podszedł do drzwi łazienki i delikatnie zapukał.

– Max, przepraszam, jeśli zachowywałem się, jakbym był wściekły – powiedział łagodnym, zatroskanym tonem. – Byłem wściekły. Niepokoję się o ciebie, a bez twojej pomocy nie wiem, co robić.

Zza drzwi łazienki nie dobiegał żaden dźwięk. Max milczała. Czasami rzeczywiście zachowywała się jak mała dziewczynka.

– Proszę, wyciągnij ją stamtąd – poprosił mnie Kit szeptem. – Spróbuj chociaż. Proszę cię, Frannie, pomóż mi.

ROZDZIAŁ 71

Powoli podeszłam do drzwi łazienki. Nie wiedziałam, co powiedzieć, w głowie miałam zupełną pustkę. Pewna byłam jednego: nie wolno mi kłamać. Przez chwilę stałam pod zamkniętymi drzwiami, zbierając myśli. Kiedy wreszcie otworzyłam usta, słowa popłynęły same, prosto z serca.

– Max, obiecuję, że nikt cię nie zmusi, byś cokolwiek robiła wbrew swojej woli. Ja to wiem, ty to wiesz. Razem znajdziemy rozwiązanie naszego problemu. Nie sądzisz, że to uczciwe? Masz inny pomysł?

Przez długą chwilę panowała cisza. Max czasami potrafiła być niezwykle uparta. Nagle gałka w drzwiach powoli zaczęła się obracać. Max wyszła z łazienki, nie patrząc na nas.

– Przepraszam. Przestraszyłam się i tyle – szepnęła i położyła się z powrotem na łóżku. Mimo tego, co przeżyła, w głębi duszy wciąż pozostawała małą, przemiłą dziewczynką.

Pip wskoczył na łóżko i Max przytuliła go do siebie. Usiadłam za nią i zaczęłam delikatnie gładzić jej pióra. Ptaki robią to, by odpowiednio ustawić mikroskopijne haczyki na krawędziach piór, tak, żeby były ściśle ze sobą połączone. Zastanawiałam się, jak przełamać impas, by znów jej nie zdenerwować.

– Już dobrze, Max – szepnęłam.

– Wcale nie, Frannie. Nie znasz całej prawdy.

Zdradź nam swoje tajemnice, Max. My tobie zaufaliśmy. Okaż nam więc choć odrobinę zaufania.

– Jacy są ludzie ze „Szkoły”? – spytałam po chwili. – Nie musisz od razu mówić wszystkiego. Czy to naukowcy? Lekarze? A może nauczyciele?

– Tak jakby – powiedziała. – Nauczyli mnie pracować ze szkiełkami. Dawali mi różne naukowe sprawy, ale w wolnym czasie mogłam czytać, co chcę. Kazali mi pracować. Większość z nich to naukowcy. Lekarze.

Kit chodził po pokoju, z wzrokiem wbitym w podłogę. Kiedy usłyszał słowo „szkiełka”, zatrzymał się w pół kroku.

– Co masz na myśli mówiąc „szkiełka”? O jakie „szkiełka” chodzi, Max?

– Takie, które ogląda się pod mikroskopem. W laboratoriach. Pozwolili mi tam pracować. Miałam dopasowywać allele.

Słuchałam jej z rosnącym napięciem. W głowie miałam straszny mętlik. Allele to alternatywne postacie genu. To, co Max dotąd powiedziała o „Szkole”, było niewiarygodnie przerażające.

– Lekarze pracują nad chromosomami? – spytałam. – Dlaczego to robią? Wiesz?

– Oczywiście. Chcą udoskonalić gatunek – powiedziała ze wzruszeniem ramion.

– Jaki gatunek? – spytał Kit. Nasza rozmowa niepostrzeżenie zmieniła się w przesłuchanie. Czułam się jak policjant.

Twarz Max zrobiła się blada jak ściana.

– Gdybym powiedziała, wielu ludzi mogłoby mieć kłopoty – odparła. – Ostrzegano mnie. Nie wolno niczego mówić ludziom z zewnątrz – wymamrotała.

Następnie przysłoniła dłońmi oczy i rozpłakała się. Natychmiast wzięłam ją w ramiona.

– Proszę, zaufaj nam, Max. Musisz komuś zaufać. Wiesz, że to prawda, kochanie.

Zaczęłam kołysać dziecko, piękną małą skrzydlatą dziewczynkę. Czułam się, jakbym znów była w „Zwierzyńcu” i opiekowała się chorymi i rannymi zwierzętami. Tam było moje miejsce.

Max powiedziała coś z twarzą wciśniętą w moją szyję. Z trudem dosłyszałam słowa, ale nie miałam wątpliwości, że zrozumiałam je właściwie.

– Ja chcę do domu – wyszeptała.

Księga czwarta

Szkoła latania

ROZDZIAŁ 72

Ja chcę do domu.

Nie ulegało wątpliwości, że te słowa z trudem przeszły Max przez gardło. W jej ustach brzmiały całkowicie niewinnie, ale ja wiedziałam, jak wiele się za nimi kryje. Pospiesznie opuściliśmy motel numer sześć.

Pędziliśmy autostradą z prędkością ponad stu trzydziestu kilometrów na godzinę, przez cały czas modląc się, by nie złapał nas jakiś zbłąkany policjant z drogówki.

Jechaliśmy do „Szkoły”.

Siedziałam na tylnym siedzeniu z Max. Mała była wyraźnie wystraszona, więc tuliłam ją mocno do siebie. Serce łomotało w jej piersi. Biedna Max. Zwyczajna mała dziewczynka. Wplątana wbrew swojej woli i wiedzy w coś, co przerastało nas wszystkich.

Mówiąc do niej, delikatnie ją głaskałam, w nadziei, że nieco się uspokoi. Powiedziałam Max, że dorastałam na farmie w północnym Wisconsin i spytałam, czy kiedykolwiek widziała prawdziwą krowę.

– U nas w „Szkole” nie ma krów – odparła – ale widziałam je w telewizji.

Opowiedziałam jej więc o hodowanych przez moich rodziców krowach, przemiłych stworzeniach o wiecznie lepiących się ozorach i błyszczących oczach. Pamiętałam nawet ich imiona i cechy charakteru. Max z nie skrywanym zainteresowaniem słuchała opisów Kwiecistej Mućki, Nellie Tup-Tup, Markizy Luizy i naszego łaciatego buhaja, Równiachy.

Opowiedziałam jej o tym, jak wstawałyśmy z moją siostrą, Carole Anne, o piątej rano, żeby pomóc ojcu; jak latem myłyśmy krowy i włączałyśmy wentylator, żeby nie było im gorąco. Ale najbardziej zafascynowało ją to, jak brałyśmy od nich mleko.

Kiedy przedstawiałam jej uroki porannego dojenia krów, Max wydawała z siebie głośne, radosne okrzyki. Miała cudowny, zaraźliwy śmiech. Max była wręcz zachwycona światem, do tej pory znanym jej tylko z ekranu telewizora. A śmiech pozwalał nam zapomnieć o tym, co nas spotkało.

37
{"b":"102248","o":1}