Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Idźcie! Idźcie! Idźcie! – krzyczałam na dzieciaki, popychając je. – Rozproszcie się. Uciekajcie jak najdalej od domu.

– Nie zatrzymujcie się! – radził Kit. – Nie patrzcie na nic. Nie oglądajcie się za siebie. Ruszajcie!

– Trzy, dwa, raz i nie ma nas! – krzyknął Ikar.

– Wielka ucieczka! – zawtórował mu Oz.

Dzieciaki myślały, że to wszystko jest wspaniałą przygodą; może to i lepiej. Rzuciliśmy się biegiem w stronę lasu. Jednak coś działo się przed domem.

Musieliśmy przebiec przez duży, wysypany żwirem parking. Stało na nim kilkanaście samochodów. Town cars, range-rovery, jeepy, furgonetki. Przy kilku z nich czekali szoferzy. Z pewnością nie wierzyli własnym oczom. Któż by uwierzył?

Pięcioro skrzydlatych dzieci! Dwoje dorosłych, wyglądających jak prawdziwi szaleńcy. Wszyscy biegną, ile sił w nogach!

Zauważyłam, że przed domem gromadzą się jacyś ludzie. Wypatrzyłam wśród nich kilku lekarzy z Boulder, ale poza tym nikogo nie rozpoznałam. Wszyscy mieli na sobie nienagannie skrojone garnitury. Wyglądali na ludzi biznesu. Jakie interesy tu prowadzono?

Wychodzili z domu w dużym pośpiechu. Ze wszystkich stron dobiegało wycie alarmu. Ktoś nas zauważył i wskazał pozostałym. Spojrzenia wszystkich skierowały się ku nam.

Z domu wypadli uzbrojeni strażnicy. Zauważyli nas. Uświadomiłam sobie, że jesteśmy za daleko od lasu, by udało nam się uciec.

– Odlot! – krzyknęłam na dzieci. – Odfruńcie stąd, ale to już!

To był naprawdę niesamowity widok. Dzieci jak na komendę oderwały się od ziemi, razem, jakby ćwiczyły się w tym od wielu lat. Nawet Matthew od razu znalazł swoje miejsce w szeregu.

– O to chodzi! Lećcie! Uciekajcie! – krzyczałam.

– W górę, w górę! – wrzeszczał Kit. – Lećcie do lasu! Szybciej!

Kiedy zauważyłam Gillian, serce zamarło mi w piersi. Ubrana w niebieski kostium, biegła w naszą stronę. Cóż za spotkanie odbywało się w tym domu? Gillian krzyczała do strażników, by strzelali. Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, pomyślałam gorzko.

Pędziła z wrzaskiem wprost na mnie. Bez namysłu rzuciłam się biegiem w jej stronę, nie odrywając od niej oczu.

Moje zachowanie na parę sekund zbiło ją z tropu. Widziałam to w jej twarzy. Może jednak nie była aż tak inteligentna, jak się wydawało.

– Odlećcie stąd! – krzyczałam do dzieci. – Uciekajcie. Szybciej, szybciej. Do lasu!

Spojrzałam na Gillian. Ciągle biegła w moją stronę, i to coraz szybciej.

Zaraz się zderzymy.

Dobrze więc. Pożałujesz tego. Zobaczysz.

Wpadłam na nią całym impetem.

Staranowałam tę parszywą sukę tak, jak robiłam to z moimi braćmi, kiedy przed laty grywaliśmy w futbol amerykański na rodzinnej farmie w Wisconsin. Wbiłam ramię w jej miękki brzuch. Tak, jak wielcy futboliści: Paul Hornung, Jimmy Taylor i Ray Nitschker, jak mistrzowska drużyna Green Bay Packers. Idole mojego dzieciństwa.

Gillian stęknęła z bólu. Sprawiło mi to niewypowiedzianą rozkosz. Miałam nadzieję, że złamałam jej parę kości. Kiedy upadła na ziemię, kopnęłam ją z całej siły i poczułam się jeszcze lepiej.

A potem, o mój dobry Boże, nad domem pojawiła się Max.

ROZDZIAŁ 117

Eddy Friedfeld, łysiejący, nie ogolony mężczyzna, prowadził helikopter należący do stacji telewizyjnej KCNC. Za sterami czuł się niezwykle pewnie; jako doświadczony pilot, potrafił w mgnieniu oka podejmować trafne decyzje. Hałas obracającego się śmigła zazwyczaj nie przeszkadzał mu w myśleniu.

Ale w tej chwili Eddy nie mógł zebrać myśli. Czuł się tak, jakby w jego głowie nastąpiło krótkie spięcie.

Kurczowo zacisnął dłonie na sterze. Rzucił okiem na podstawowe przyrządy: wysokościomierz, licznik prędkości poziomej, kompas, radio. Wszystkie działały jak należy. Tu, w kokpicie, nic się nie zepsuło.

Helikopter leciał z prędkością stu siedemdziesięciu km/h. Normalka.

Nieprawda! To, co działo się tego poranka, z pewnością normalne nie było.

Kiedy Eddy zauważył dziewczynkę po prawej stronie helikoptera, w odległości około stu metrów, o mało nie dostał zawału.

Zamrugał oczami. Nic to nie dało. Ona wciąż tam była.

Dziewczynka leciała w powietrzu!

To było niemożliwe! Ale przecież widział ją na własne oczy!

Miała przepiękne srebrzystobiałe skrzydła.

Przynajmniej tak mu się wydawało.

I wyglądało na to, że leci sama, bez niczyjej pomocy. Jak największy, najwspanialszy jastrząb czy orzeł, jakiego widział w swoim życiu.

– Randi? – szepnął do mikrofonu.

W słuchawce usłyszał głos Randi Wittenauer, współpracującej z nim dwudziestodwuletniej kamerzystki.

– Widzisz to, co ja? Proszę, Eddy, powiedz mi, że mam przywidzenia.

– Obydwoje je mamy. Musi istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie. Po prostu musi.

Ten nie zidentyfikowany obiekt latający, czy cholera wie, co, znajdował się na wysokości stu pięćdziesięciu metrów i w szybkim tempie zbliżał się do helikoptera.

Eddy Friedfeld z wrażenia dostał gęsiej skórki. Mięśnie ramion miał napięte aż do bólu. Zupełnie jak przed akcją. Jak w czasie operacji „Pustynna Burza”. Jezu! Ta dziewczyna leciała prosto na niego.

Delikatnie musnął dłonią wolant, lekko zmieniając kąt nachylenia maszyny. Eddy uwielbiał siedzieć za sterami helikoptera; za każdym razem było to dla niego wielkie wyzwanie, nieustający test zręczności i refleksu. A szczególnie w takiej chwili, jak ta.

Eddy włączył interkom.

– Randi, ona nadlatuje z prawej strony. Obrócę nieco helikopter, żebyś mogła lepiej jej się przyjrzeć. – Oczywiście, doskonale wiedział, że Randi już filmuje. Jeśli ta dziewczynka nie była tylko złudzeniem, materiał trafi do porannych wiadomości.

Eddy przekręcił więc wolant w prawo, przechylając helikopter trzydzieści stopni na bok. Następnie powoli obrócił maszynę z powrotem do poprzedniego położenia, by samemu raz jeszcze zobaczyć to UFO. Oto i ona. Teraz leciała z przodu, na wprost kabiny. Jezu, naprawdę śliczna była z niej dziewczynka. Ze skrzydłami. Pięknymi cholernymi skrzydłami.

To musiał być jakiś żart. Ale kto, u licha, mógłby odstawić taką szopkę?

– Kręcimy! Mam już masę materiału! – poinformowała go Randi. – Wszystko uchwyciłam, każdy ruch jej niesamowitych skrzydeł. Przesyłam obraz do bazy. To powinno wyrwać wszystkich z łóżek! Niech całe Denver się obudzi! Czyż ona nie jest piękna?

Tak, była niesamowicie piękna. Aż dech zapierało w piersiach.

Friedfeld dosłownie bał się mrugnąć oczami. Mała, złotowłosa dziewczynka-ptak wykonała w powietrzu kilka niezwykłych ewolucji.

Zupełnie jakby pisała po niebie. A może naprawdę coś próbowała napisać? Czy to jakaś wiadomość? Ale jaka?

Eddy wdusił przycisk łączący go z reżyserką w głównym studio.

– Cień Dziewięć do studia. Widzicie to? Stephanie, odpowiedz mi natychmiast. Widzisz to cudo? A może umarłem i właśnie idę do nieba? Czyżbym patrzył na anioła?

Usłyszał w słuchawkach znajomy głos.

– Co to ma być, Eddy? Żarty sobie robisz? Co wy nam przysyłacie? – Głos Stephanie Apt trzeszczał głośno w słuchawkach. Steph była realistką do szpiku kości, co czyniło ją cyniczną i nieufną. W tej chwili pewnie odchodziła od zmysłów. Nie ty pierwsza, pomyślał. Ja sam już dawno je postradałem.

– Widzicie dokładnie to, co ja? – zapytał. – Sprowadźcie policję stanową, pogotowie i kogo tam jeszcze chcecie… Jesteśmy około czterech kilometrów na północ od skrótu do Hoover Road. Powtarzam: widzicie, to co my. Ona leci na północ. Podążamy za nią! Ona naprawdę lata!

– Wygląda na jedenaście, dwanaście lat. Zupełnie jak normalny dzieciak z Denver, Boulder czy Pueblo – tyle że ma skrzydła. I naprawdę leci.

– Na duszę mojej drogiej zmarłej babki, to dzieje się naprawdę. Dziewczynka ma piękne srebrzystobiałe skrzydła. Uwierzcie mi. Dokądś nas prowadzi i szczerze mówiąc, poleciałbym za nią nawet na koniec świata. Oglądacie państwo specjalne wydanie Wiadomości Kanału Czwartego. Jesteśmy świadkami historycznego wydarzenia. Ta dziewczynka lata!

60
{"b":"102248","o":1}