Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

ROZDZIAŁ 94

Wbrew zdrowemu rozsądkowi, liczyliśmy na to, że nikt nie szuka Kita. Mieliśmy nadzieję, że „oni” nie wiedzą, kim jest, ani w jakim celu przyjechał do Kolorado. Niepokoił nas brak zainteresowania tą sprawą ze strony FBI, a szczególnie to, że została odebrana Kitowi. Mieliśmy więc zmartwień co niemiara.

Nasza sytuacja nie wyglądała dobrze. Wgramoliliśmy się do jeepa i Kit wcisnął gaz do dechy. Wóz z dużą szybkością pomknął wąską, krętą serpentyną. Dzieci były zachwycone i domagały się, by Kit jechał jeszcze szybciej.

Za ostrym zakrętem nad przepaścią zobaczyłam stojącą przy drodze grupkę ludzi. Autostopowicze? Wyglądali dosyć niegroźnie.

Wtedy jednak rozpoznałam ich i serce zamarło mi w piersi. Oni wszyscy też pracowali w szpitalu w Boulder. Niektórzy z nich mieli w uszach słuchawki, połączone z małymi mikrofonami.

Trzech mężczyzn i kobieta – lekarze ze szpitala komunalnego w Boulder. Ze słuchawkami na wędrówkę po kraju? Szlag by to trafił. Nigdy nie byłam zwolenniczką spiskowej teorii dziejów, ale nie mogłam nie uwierzyć w to, co widziałam na własne oczy.

– Pochylcie głowy. Proszę, schowajcie się! – powiedziałam do dzieci. – Tak, żeby was nie było widać przez okno.

Lekarze podejrzliwie popatrzyli na naszego pędzącego jeepa, ale dzieci nie wychyliły się i wyglądało na to, że te łapiduchy z piekła rodem niczego nie zauważyły.

– Oni wszyscy pracują w szpitalu komunalnym w Boulder – przekazałam Kitowi złe wieści. – To budzi we mnie coraz większe obrzydzenie. Chciałabym, żeby to był tylko zły sen.

Kit dodał gazu i dzieci znów zaczęły radośnie pokrzykiwać. Nawet w tych okolicznościach potrafiły doskonale się bawić. Nie znały strachu. W końcu udało nam się jakimś cudem zjechać do podnóża gór w jednym kawałku; wyglądało na to, że nikt nas nie zauważył.

Przypomniałam sobie, że Oz, bliźniaki oraz Ikar, nigdy dotąd nie wyszli poza mury „Szkoły”. Wszystko dla nich było zupełnie nowe. Dzieciaki były podekscytowane chyba nawet bardziej ode mnie.

– Witajcie w Bear Bluff, w stanie Kolorado – powiedziałam. Odwróciłam się i usiłowałam się uśmiechnąć. – Właściwie całkiem przyjemnie się tu mieszka.

– Tu jest straszniej niż w „Szkole” – wycedziła Max grubym, chrapliwym głosem, po czym parsknęła śmiechem. – Żartuję. To ładna mieścina. Jeśli lubicie jeść surowe mięso. Spodoba wam się tutaj. Jak mi tu kaktus wyrośnie!

– Boję się – zaświergotała Wendy. Patrzyła przez okno wybałuszonymi oczami i rzeczywiście wyglądała na śmiertelnie przerażoną.

– Ja też – zawtórował jej Peter.

– Gumisie, gapimy się! – powiedziała do nich Max. Musiało to być jakieś ich powiedzonko, przynoszące szczęście, rodzaj zaklęcia.

– Gumisie, gapimy się! – powtórzyły pozostałe dzieci. – Gumisie, gapimy się! Gumisie, gapimy się!

Niestety, okazało się, że Max miała zdecydowanie rację, kiedy mówiła, że jest tu strasznie.

Z naprzeciwka nadjeżdżały dwa wojskowe jeepy. Wojsko? Czyżby też było zamieszane w tę sprawę? Jak to możliwe? Kim byli: „Oni”? Czy to są wszyscy oprócz „nas”?

– Schylcie głowy – szepnęłam i dzieci schowały się posłusznie. Ja na wszelki wypadek zrobiłam to samo.

Rzężące wojskowe jeepy minęły nas jakby nigdy nic.

– Kit, proszę, powiedz mi, że nic gorszego już nie może nas spotkać – powiedziałam, gdy znaleźliśmy się na drodze wiodącej do mojego domu. Musiałam wziąć lekarstwa i środki medyczne ze „Zwierzyńca”, by opatrzyć zadrapania i sińce, których nabawiliśmy się w czasie ucieczki przez góry.

– Jeśli zauważysz gdzieś pracowników szpitala lub starych znajomych, daj mi znać – poprosił.

Pokonaliśmy ostatni zakręt dzielący nas od „Zwierzyńca”. Kit przyhamował – po czym dodał gazu. Jeep wyskoczył naprzód. Przemknęliśmy w zawrotnym pędzie obok szpitala dla zwierząt, obok mojego domu.

– Kit, stój! Musimy się tu zatrzymać! – krzyknęłam. – Kit, zatrzymaj wóz! Natychmiast! – powtórzyłam.

– Frannie, nie! Nic z tego. Nie możemy tu stanąć – powiedział, nie zdejmując nogi z gazu. Tyłem wozu rzucało na wszystkie strony.

Wiedziałam, że Kit ma rację, ale nie mogłam uwierzyć w to, co zobaczyłam. Myślałam, że serce mi w końcu naprawdę pęknie.

Spalili mój dom, mój szpital, wszystko, co do mnie należało. Puścili z dymem „Zwierzyniec”. Wszystkie moje nieszczęsne zwierzaki zostały w środku.

Księga piąta

Podmuchy wiatru

ROZDZIAŁ 95

Minęliśmy „Zwierzyniec”, gnając z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę. Miałam w sercu ogromną pustkę i ogarniały mnie mdłości. Wiedziałam, że Kit postąpił słusznie, nie zatrzymując się przed moim domem, ale ta świadomość nie przynosiła mi ukojenia.

Max nachyliła się ku mnie.

– Och, Frannie, tak mi przykro. To wszystko przeze mnie.

– Przykro nam, Frannie – zawtórowały jej pozostałe dzieci.

Siedzący z tyłu Pip był wyraźnie niespokojny. Głośno ujadał i wył, kiedy mijaliśmy nasz dawny dom, a właściwie to, co z niego zostało.

A niech ich diabli. Niech ich szlag trafi. Kto to zrobił? Kto za tym stał? Kimkolwiek byli ci ludzie, miałam ochotę zrobić im coś naprawdę strasznego. Czułam, że mam do tego prawo. Nigdy jeszcze nie ogarniał mnie tak silny gniew i nienawiść, jak w tej chwili.

– Wiem, dokąd możemy pojechać – wykrztusiłam wreszcie, kiedy znaleźliśmy się w odległości mniej więcej półtora kilometra od mojego dawnego domu. – Wiem, gdzie będziemy bezpieczni, przynajmniej przez pewien czas. Dopóki czegoś nie wymyślimy.

Wytłumaczyłam Kitowi, jak dojechać do domu mojej siostry Carole. Mieszkała w Radcliff, mieście położonym około trzydziestu pięciu kilometrów na południowy zachód od Bear Bluff. Tam nic nam nie będzie grozić, przynajmniej dzisiaj.

Carole po rozwodzie z mężem, Charliem, przeprowadziła się z Milwaukee do Kolorado. Mieszkała na małej farmie ze swoimi dwiema córkami, Meredith i Brigid, psami, dwiema gęśmi – Grahamem i Krakersem – oraz królikiem Thumperem. Wszyscy zawsze mówili nam, że na pierwszy rzut oka widać, iż jesteśmy siostrami.

Pojechałabym do Carole wcześniej, przynajmniej, żeby szczerze pogadać, ale akurat wybrała się z córkami na dwutygodniowy biwak do rezerwatu przyrody Gunnison. Nie byłam pewna, czy już wróciły; może tak byłoby nawet lepiej.

Ale kiedy podjechaliśmy do domu mojej siostry, zobaczyłam ją w ogródku. Była prawie niewidoczna pośród pochylonych słoneczników. Wokół niej w powietrzu pląsały trzmiele.

– Kit, zatrzymaj wóz tutaj, dobrze? Sama podejdę do domu. Muszę przygotować Carole na to spotkanie.

– A co, nie lubi dzieci? – rzuciła Max.

– Ależ lubi. Zwierzęta zresztą też.

Wysiadłam i ruszyłam w stronę mojej siostry. Nie byłam pewna, czy postępuję właściwie. Ostatnimi czasy zresztą niczego już nie byłam pewna. W ciągu ostatnich kilku godzin dowiedziałam się, że w okolicy mieszka wielu ludzi, którym nie mogę ufać. Dotarło do mnie, z jak wielkimi trudnościami borykał się Kit prowadząc tę sprawę.

Moja siostra, Carole, jest ode mnie o pięć lat starsza, a poza tym wspaniała z niej babka. Jej mąż, Charlie, radiolog, przez swoją głupotę stracił ją i dzieci. Carole trafnie to podsumowała: „Przespał swoją szansę”.

– Kupiłaś sobie rodzinkę w sklepie, czy jak? – spytała, patrząc wymownie na jeepa. Miała na sobie ubłocone buty, kraciaste szorty, starą dżinsową koszulę i sfatygowany słomkowy kapelusz. Jej czoło i policzki były upaćkane kremem do opalania. Za plecami Carole suszyły się ręczniki i kostiumy kąpielowe, wyprane po powrocie z wyprawy do Gunnison. – Oczywiście, oczywiście, możesz ich wszystkich tu przyprowadzić, Frances. Ale kim są te dzieci? Czyżby za kierownicą siedział mężczyzna? Czy mnie wzrok nie myli?

Skinęłam głową.

– Ma na imię Kit… to znaczy Tom.

Carole lekko uniosła brwi.

49
{"b":"102248","o":1}