Nic nie było tym, czym się wydawało; co za koszmar!
Michael to Adam.
Bóg jeden wie, kim jest Adam.
A Gillian nie była moją przyjaciółką. Tyle razy rozmawiałyśmy ze sobą, śmiałyśmy się i płakałyśmy razem. I pomyśleć, że przez cały ten czas miałam tuż obok wroga, najgorszego z nich. Może nawet przyszło jej do głowy, by mnie zabić?
Pochyliłam się i pocałowałam Michaela w policzek.
– Czyli Peter i Wendy są twoimi przyjaciółmi? – spytałam.
– Najlepszymi – oznajmił.
Gillian przerwała naszą rozmowę.
– Masz pójść do swojego pokoju i nie wychodzić, dopóki ci nie pozwolę – powiedziała surowym tonem. Nie znałam jej od tej strony. – Idź już, Michael. Natychmiast!
Chłopiec podniósł oczy na swoją matkę. Biologiczną matkę? – pomyślałam. Wydawał się zdezorientowany i zraniony, i nie można go było za to winić.
– Mamusiu – spytał najzupełniej niewinnie – czy chcesz ich uśpić? Proszę, nie rób tego. To moi przyjaciele. Oni będą grzeczni!
I wtedy chłopczyk zaczął płakać gorzkimi łzami. Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło. On naprawdę bał się o swoich przyjaciół. Gillian jak gdyby nieco zmiękła. Wreszcie zauważyłam w niej cień osoby, którą znałam. Po chwili jednak wyciągnęła rękę w stronę domu.
– Powiedziałam, żebyś poszedł do swojego pokoju, więc zrób to. No, już! – krzyknęła. – To rozkaz.
Podążyłam spojrzeniem za jej wyciągniętą ręką i z wrażenia zaparło mi dech.
– Och, Gillian, nie – jęknęłam.
Na ganku stało kolejne małe dziecko. Tym razem była to dziewczynka. Wyglądała niemal identycznie, jak Michael. To zapewne Ewa. W mojej pamięci odżyło wspomnienie umierających w „Szkole” dzieci. Nieudanych eksperymentów. Wadliwych egzemplarzy. I jakby tego wszystkiego było mało, teraz ujrzałam to dziecko.
Koszmar nie zakończył się na tym. Po jednym szokującym odkryciu następowało kolejne. Ku swojemu zdumieniu, rozpoznałam człowieka stojącego w drzwiach za plecami Ewy. Był to doktor Carl Puris, mąż Gillian! Ale to niemożliwe! Carl Puris zmarł przed dwoma laty na chorobę serca.
Usłyszałam głos Kita.
– To Anthony Peyser – powiedział. – Doktor Peyser żyje i ma się doskonale. Wreszcie znalazłem tego sukinsyna.
ROZDZIAŁ 105
Maximum. Maximum. Idź na całość. Pędź szybko jak wiatr. Nawet szybciej!
Zmagając się z ogarniającym ją strachem, Max rozpostarła skrzydła i rzuciła się w dół między dwiema wysokimi jodłami. Zagłębiała się dalej i dalej w las, dopóki nie uznała, że jest na tyle bezpieczna, by wylądować.
Dopiero wtedy się obejrzała.
Nikogo nie zobaczyła.
Znów była sama. Prawdą mówiąc, nie poprawiło jej to nastroju. Ani trochę. Instynkt ostrzegał ją, żeby uciekła stąd, odleciała tak szybko, jak tylko potrafi.
Musiała jakoś uzyskać pomoc, ale nie miała pojęcia, jak to zrobić. Do kogo miała się zwrócić, teraz, gdy nie mogła liczyć na dobre rady Frannie i Kita? Czy kiedykolwiek powiedzieli jej coś, co teraz mogłoby okazać się pomocne? Jakie nauki wyciągnęła ze swoich doświadczeń? W jej umyśle kłębiły się dziesiątki pytań, na które nie znała odpowiedzi.
Max nie wiedziała dokładnie, jakie stosunki panowały w „Szkole”, ale była bystra i lubiła węszyć. Wyczuła, że Adam jest wyjątkowy. Wcześniej myślała, iż został uśpiony, ale tak się jednak nie stało. Adam mieszkał w tym dużym domu w górach. Razem z przyjaciółką Frannie. Czy to oznaczało, że Frannie też jest w to zamieszana? A Kit? Komu Max mogła zaufać? Skąd uzyskać pomoc? Skąd, skąd, skąd? Myśl, myśl, myśl, dziewczyno!
Ale jak na złość nic nie przychodziło jej do głowy. Miała w niej zupełną pustkę. Wreszcie postanowiła się pomodlić.
– Drogi Boże, Ojcze, proszę, pomóż mi i moim przyjaciołom. Modlimy się do Ciebie co dzień, ale nic dobrego nas jeszcze nie spotkało. Nie chcę narzekać, ale może to odpowiednia chwila, by wreszcie coś się zmieniło. W porządku?
Wiele o Bogu słyszała i bardzo lubiła wyobrażać sobie, że ktoś taki jak On naprawdę istnieje. Od wielu lat co niedziela chodziła do kościoła – telewizyjnego. Teraz potrzebowała dowodu na istnienie Boga. Chciała, by jej modlitwy choć raz zostały wysłuchane; była przekonana, że na to zasługuje. Wszystkie dzieci ze „Szkoły” na to zasługiwały. Od zawsze.
Nagle przypomniała sobie coś, co powiedział jej wujek Thomas. Często to powtarzał, jak wiele innych swoich powiedzonek; „wbił jej to do głowy”. Uwielbiał się wymądrzać, palant jeden. A powiedział: „Bóg pomaga tym, którzy pomagają sobie”.
ROZDZIAŁ 106
Zabrano nas jak skazańców w głąb wielkiego domu, rozciągającego się na zboczu góry. Wiedziałam, że został on zbudowany na starej kopalni. W okolicy góry Sugarloaf nie było to niczym niezwykłym. Miejscowe dzieciaki od lat bawiły się w nieczynnych sztolniach. Strażnicy oddzielili mnie i Kita od czwórki skrzydlatych dzieci. Wendy i Peter zaczęli szlochać, ale ludzie z ochrony pozostali niewzruszeni.
– Wszystko będzie dobrze, maleństwa – próbowałam dodać dzieciom otuchy.
– Wcale, że nie. Wiemy o tym – lamentowały maluchy.
Prawdopodobnie miały rację. Niestety, były obdarzone doskonałym instynktem; potrafiły wyczuć zagrożenie i, być może, odgadnąć prawdziwe zamiary niektórych ludzi.
Pod domem kryły się dwa poziomy piwnic o grubych, betonowych i metalowych ścianach. Nigdy ich dotąd nie widziałam; nie miałam pojęcia o istnieniu tych podziemi. Kolejne oszustwo. Z Gillian nic nie było takie, jakim się wydawało.
Zwracałam uwagę na wszystkie szczegóły; ciągle pamiętałam, że kiedyś mogę zostać ważnym świadkiem. Do ściany przytwierdzona była jasnoczerwona skrzynka z napisem: KOC BEZPIECZEŃSTWA. Wszędzie wisiały białe kitle i okulary ochronne. Na stalowych drzwiach widniał napis: PRYSZNICE OCHRONNE. Z każdą chwilą umacniałam się w przekonaniu, że znajdujące się w Nowym Meksyku ogromne bunkry Departamentu Obrony są nieporównanie mniej nowoczesne i gorzej wyposażone od tego tajemniczego podziemnego kompleksu. W jego budowę włożono masę pieniędzy.
Przechodząc obok jakiegoś laboratorium, zajrzałam do środka. Nowoczesny wystrój. Połyskujące blaty, białe ściany. Jasne światło bijące z lamp fluorescencyjnych. Kilku naukowców krzątało się przy zbiorniku z kulturami bakterii; w takim urządzeniu komórki mogły być przez bardzo długi okres utrzymywane przy życiu.
Poczułam silne szturchnięcie w plecy. Strażnik popędził nas gestem ręki.
Zabrano nas do jednego z pomieszczeń znajdujących się w pobliżu miejsca, które jeden ze strażników nazwał Laboratorium North Woods. Oz, Ikar, Wendy i Peter trafili gdzie indziej. Nikt nie chciał nam powiedzieć, gdzie.
– Uśpicie nas? – spytałam ironicznym tonem czarnobrodego strażnika, który stanął przy drzwiach do naszego pokoju.
– Nie wątpię, że taka decyzja zostanie podjęta – odparł. Rozejrzał się po pozostałych strażnikach, mierzących do mnie i Kita z karabinów. – Gdyby to ode mnie zależało, najpierw bym cię zerżnął. Jesteś trochę za płaska, jak na mój gust, ale masz zgrabną dupcię.
Wybuchnął rubasznym śmiechem. Inni strażnicy zawtórowali mu. Potem drzwi zamknęły się z trzaskiem za mną i Kitem.
– Co się stało ze Strickerem, u licha? – powiedział Kit i uderzył dłonią w ścianę. – Tamten facet przed domem to doktor Peyser. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
– Tutaj go znaliśmy jako Carla Purisa. Byłam na jego pogrzebie w Boulder. Boże, łeb mi pęka.
– Peyser miał przyjaciółkę, niejaką Susan Parkhill. Ona też jest uznanym biologiem. Podejrzewam, że Susan Parkhill i twoja dobra znajoma Gillian to ta sama osoba.
Wzięłam Kita za rękę. Tak długo musiał samotnie brnąć przez to potworne bagno, przeciwstawiając się nieprzychylnemu losowi i potężnym mocom. Dopiero teraz zrozumiałam, przez co przeszedł.
Rozległo się głośne pukanie do drzwi. Niemal natychmiast otworzyły się szeroko. Stanął w nich jeden ze strażników.
– Gillian chce z panią rozmawiać – oznajmił. – Tylko z panią, doktor O’Neill.