Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Gillian gwizdnęła przeciągle i zaklaskała w dłonie. Ta to potrafi podnieść na duchu, nie ma co.

– No proszę! Frannie, wspaniale wyglądasz.

Pokręciłam głową i zaczęłam zgrywać się na Jimmy’ego Stewarta, najlepiej jak potrafiłam.

– Pałętałam się trochę po górach i tak dalej, kapujesz. Dużo roboty w szpitalu dla futrzaków. Pewnie gdzieś zgubiłam te parę kilosów. – Się wie.

– No, własnym uszom nie wierzę. Coś jeszcze zmieniło się w twoim życiu – zauważyła Gillian i parsknęła śmiechem. Jej uśmiech zawsze wydawał mi się cudowny. – Czyżby pani doktor ufarbowała włosy? Jeśli tak, to trzeba przyznać, że wyglądają doskonale. Oj, chyba na coś się zanosi.

Zgadłaś, Gil. Szkoda tylko, że nie mogę ci powiedzieć, na co. Z basenu wyłonił się czteroletni blondasek, cały mokry, uśmiechnięty od ucha do ucha. Podbiegł do mamy, przerywając nam rozmowę, ale zrobił to z takim wdziękiem, że nie wydawał się niegrzeczny. Michael miał zaledwie dwa lata, kiedy jego ojciec umarł na chorobę wieńcową w szpitalu komunalnym w Boulder. Mimo to tragedia nie odbiła się negatywnie na psychice dziecka.

– Co, robaczku? – spytała Gil. – Przywitaj się z ciocią Frannie.

– Cześć, ciociu! – promieniał Michael. Pochyliłam się i pocałował mnie. Naprawdę prześliczny z niego robaczek. – Bawię się w fokę – oznajmił. – Moje focze imię to Czarny Nos. A to… – powiedział, wskazując nadmuchiwany ponton -…jest Islandia. Fajnie, co?

– Tylko, żebyś się nie przeziębił – odparłam z szerokim uśmiechem. – W Islandii jest bardzo zimno.

Michael zeskoczył z deski do basenu i zwinnie, niemal bezszelestnie wśliznął się do wody.

– Jest taki milutki – powiedziałam.

Gillian znów spojrzała mi głęboko w oczy i coś tam wypatrzyła. Widziałam, jak pracuje jej umysł.

– Zakochałaś się – stwierdziła oskarżycielskim tonem. – Tak, oczywiście. Jestem tego pewna.

– Nie. Nie ma mowy. Daj sobie spokój – zaprzeczyłam, krzywiąc się.

– Oczywiście, że się zakochałaś. W tej chwili powiedz… co, Michael? Dobrze, zmierzę ci czas. Nigdzie nie odchodź – rzuciła do mnie. – Przejrzałam cię na wylot.

Gillian przeszła na drugi koniec basenu. Naprawdę była w doskonałej formie. Wyciągnęła przed siebie rękę ze stoperem.

– Na miejsca, gotowi, start.

Czarny Nos dał nurka i przepłynął pod wodą niemal pół długości basenu. Wreszcie tuż za Islandią wynurzył się na powierzchnię.

Trochę kręciło mi się w głowie. Boże, ależ miałam wieści. Miałam ochotę krzyknąć do przyjaciółki: „Może chcesz usłyszeć historię o innym niesamowitym dzieciaku? O niezwykłej małej dziewczynce? Chętnie opowiem ci o niej; jest przemiła i dowcipna – i potrafi śmigać nad czubkami drzew nie dostając przy tym zadyszki”.

– No, Frannie, mów. Lepiej sama mi powiedz, co się z tobą dzieje – ostrzegła Gillian, siadając na krzesełku obok mnie – bo i tak wszystkiego się dowiem. Dlatego mów. Przyznaj się.

– No cóż – zaczęłam – skoro tak, to oszczędzę sobie mąk. Może rzeczywiście troszeczkę się zakochałam.

Powiedziałam jej wszystko o Kicie, a przynajmniej to, co mogłam. Oczywiście, ani słowem nie wspomniałam o Max. Nie zdradziłam też, że Kit jest z FBI.

ROZDZIAŁ 67

Kit był zaniepokojony i jeszcze bardziej spięty niż zwykle, a do tego dostawał mdłości.

Dawało mu się we znaki coś, co w żartach określał mianem „FBI-chandry”; była to pewna słabość, kontrastująca z jego hardym na co dzień charakterem. Cały dzień spędził z małą Max, starając się zachować stoicki spokój. Miał nadzieję, że dziewczynka da mu jakieś wskazówki co do jej pochodzenia. Jak dotąd, nic z tego.

Skontaktował się z biurem Petera Strickera; jak się okazało, o doktorze Franku McDonoughu mogli mu powiedzieć niewiele ponad to, że pracował z Jamesem Kimem w Kalifornii, a tyle Kit już wiedział. Poprzedniego dnia zagonił do pracy wszystkich swoich znajomych z Waszyngtonu i Quantico, ale nie udało im się znaleźć nic szczególnego.

Nie było dobrze. Kit znalazł się w paskudnej sytuacji. Powinien powiedzieć Strickerowi o Max, ale coś go przed tym powstrzymywało. Może szósty zmysł, choroba psychiczna, albo podświadome dążenie do zniszczenia własnej kariery.

Tak czy inaczej, szefowie z FBI, w odróżnieniu od niego, nie przykładają szczególnej uwagi do emocjonalnego aspektu pracy. Kit był świadom, że wielu ludzi uznałoby jego metody śledcze za niewłaściwe, ale nikt spoza FBI nie wiedział, jak Biuro działało naprawdę. Nikt obcy nie doświadczył tego na własnej skórze. Nikt też nie widział pogardliwej miny Petera Strickera, nie słyszał nuty cynizmu pobrzmiewającej w jego głosie.

Kiedy Frannie wróciła od przyjaciółki, Gillian, zjedli kolację we troje. Tego wieczoru znów było spaghetti. Frannie wydała się bardziej rozluźniona niż zwykle. Po kolacji wybrali się na spacer w świetle księżyca. Max jak z rękawa sypała nazwami większości oglądanych po drodze drzew, kwiatów i krzewów. Wyglądało na to, że kiedy się rozkręci, lubi mówić.

– Niesamowite – zdumiała się Frannie. – Więcej wiesz o tym lesie niż ja.

– Dużo czytam – odparła Max i wzruszyła ramionami. – A poza tym łatwo wszystko zapamiętuję.

– Czy w „Szkole” miałaś jakieś lekcje? – spytał Kit, kiedy zawrócili w stronę domku.

Księżyc wisiał nad pogrążonymi w mroku wierzchołkami drzew niczym ogromny biały talerz.

– A jak myślisz? – odpowiedziała pytaniem Max. Przyspieszyła kroku, ale nie wzbiła się w powietrze.

– Mam pomysł – rzucił Kit, kiedy byli już blisko domu – wybierzmy się na przejażdżkę, pozwiedzamy okolice. Co ty na to, Max?

– Doskonale! – krzyknęła Max, niezmiernie podekscytowana. Jej zielone oczy rozbłysły z radości. Podskoczyła w górę i tam została. – Nigdy jeszcze nie siedziałam w samochodzie! Nigdy w życiu!

ROZDZIAŁ 68

Zmieściliśmy się we trójkę na przednim siedzeniu jeepa. Było już po północy, więc Kit uznał, że nic nam raczej nie grozi. Na drodze wyjazdowej z Bear Bluff nie było żadnego samochodu. Na razie szczęście nam sprzyjało. Max, z nosem utkwionym w szybie, dosłownie promieniała z radości.

Godzinę później wjechaliśmy do opustoszałego o tej porze Denver. Wiele razy już oglądałam rozświetloną neonami panoramę miasta. Daniels and Fisher Tower, drapacz chmur wzorowany na weneckiej kampanili, oraz stanowy Kapitol ze złoconą kopułą wrzynały się w ciemne niebo. W głębi rysował się kontur pięknej katedry pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia. A w tle, mimo panującego mroku, doskonale widać było majestatyczne wierzchołki Gór Skalistych.

Miałam wrażenie, że Kit próbuje zaskarbić sobie przychylność Max i chyba mu się to udawało. Zdawaliśmy sobie sprawę, że przyjeżdżając w środku nocy do miasta podejmujemy pewne ryzyko, ale niezbyt wielkie.

Obserwowałam Max kątem oka. Niemal bez przerwy kręciła głową w zachwycie.

– Patrzcie na te budynki, światła, na wszystko. Nie wiedziałam, że na świecie jest tyle wysokich domów.

Pokazaliśmy jej halę McNichols Sports Arena, Larimer Square, stadion Mile-High. Max kazała Kitowi zatrzymać samochód, bo chciała obejrzeć budynek z czerwonej cegły, ozdobiony krzykliwymi, kolorowymi malunkami. Szkoła. Ładna, spokojna szkoła.

Max dużo wiedziała o miastach, choć żadnego jeszcze nie widziała na własne oczy. Czytała o nich w „Szkole”. Nasza przejażdżka po Denver była najwspanialszą przygodą w jej życiu. Zdobywała masę nowych informacji, godnych tego, by zachować je w pamięci.

Wskazałam ręką unikatowy budynek nazywany „Kasą”, wielki, srebrzysty prostokąt z zaokrąglonym dachem. Nagle Max zasłoniła uszy dłońmi. Miała niezwykle wyostrzony słuch. Z góry dobiegł hałas, o wiele głośniejszy od warkotu silnika samochodowego. Przemknął nad naszymi głowami i oddalił się.

– To helikopter – powiedział Kit łagodnym, uspokajającym tonem. – Nie ma się czego bać, Max. Widzisz te wielkie litery na kadłubie?

Max skinęła głową.

– Wiadomości – KUSA – odczytała.

35
{"b":"102248","o":1}