ROZDZIAŁ 87
Zebraliśmy się na spłaszczonym wierzchołku skały. Na niebie wisiał srebrzysty księżyc. Wyglądał złowieszczo, niczym kandelabr w scenie otwierającej Upiora w operze. Noc była piękna, ale świadomość grożącego nam niebezpieczeństwa sprawiała, że każdy kształt wyłaniający się z mroku przejmował nas strachem.
– A robi się to tak – powiedziała Max z mocą. – Wszystko zaczyna się w głowie. Musicie wysłać swój umysł w górę, pozwolić mu opuścić ciało. Skrzydła zrobią resztę. Dzisiaj świetnie się zabawimy. Przelecimy przed księżycem, jak te dzieciaki na rowerach w E. T… Pamiętacie tamtą scenę?
– Ekstra! – krzyknął Ikar. – Ja chcę być E.T. Jestem głównym bohaterem. Zamawiam!
Pozostałe dzieci przewróciły oczami, ale nikt nie protestował. Nie mogłam się nadziwić temu, jak silna więź łączy te dzieciaki. Były jak drużyna – a może stado.
Spojrzałam na krzywą wieżę z prążkowanego łupka, wznoszącą się pięć metrów nad ziemią. Była na tyle wysoka, że ktoś, kto miał doświadczenie w lataniu, mógł zeskoczywszy z niej wytworzyć wystarczającą siłę nośną; gdyby jednak mniejszym dzieciom to się nie udało, groził im niebezpieczny upadek. Wstrzymałam oddech. Mimo to miałam pełne zaufanie do Max.
– Obserwujcie mnie! – krzyknęła do pozostałych dzieciaków. – Zapomnijcie o głodzie. Róbcie dokładnie to samo, co ja.
Najpierw zaczęła bić skrzydłami, nie ruszając się z miejsca. Następnie, kiedy powiał nieco silniejszy wiatr – po prostu wyszła poza krawędź skały.
– Oooo! – zawyły dzieci z podziwem. – Ale super! Ooooo! Jak fajnie!
Max przez chwilę bez wysiłku krążyła wokół skały. Spojrzała w dół, by upewnić się, czy oczy wszystkich zwrócone są na nią. Potem przeszła do kolejnej części pokazu.
Wzbiła się ku wierzchołkom drzew. Był to niesamowity widok. Aż ciarki przeszły mi po plecach. Nogi uginały się pode mną. Ale za nic nie chciałabym przegapić tego widowiska.
Kierując się rozsądkiem albo instynktem, Max ograniczyła się do zademonstrowania podstaw latania. Nie wykonywała żadnych skomplikowanych ewolucji, nie popisywała się swoimi umiejętnościami. Z wdziękiem wykonała idealną pętlę, po czym wróciła do swoich małych podopiecznych.
– Ja też tak umiem – stwierdził Peter i dumnie wyprężył pierś. – To żadna sztuka.
– Skoro tak, to ja też – powiedziała Wendy. – Całe życie chciałam latać.
– Co dzień i co noc latam w marzeniach – wtrącił Ikar.
Te dzieci były dla siebie takie dobre i kochane. Jak ktokolwiek mógłby chcieć zrobić im krzywdę?
– Lepiej, żebym ja poleciał pierwszy – odezwał się Oz, usiłując wepchnąć się przed mniejsze od niego bliźnięta.
– Nie, ja! – upierał się Peter i twardo pilnował swojego miejsca.
– Chodź tu, Peter – powiedziała Max zdecydowanym tonem. – Przez cały czas, w każdej sekundzie będę przy tobie. Ejże, maluchy, szkoda czasu na wasze wygłupy! Chodźcie tu do mnie, ale to już!
– Oooo! Wściekła się – zauważył Peter i zrobił zeza.
– Jak policzę do trzech, wszyscy razem skoczymy – dodała Max. – Jakieś uwagi? Jeśli tak, to zachowajcie je dla siebie.
Stałam za plecami dzieci. Prawdę mówiąc, miałam wielką ochotę zakrzyknąć: „A potem ja!”. Też chciałam polecieć. Owładnęło mną poczucie, że tego wieczora wszystko jest możliwe.
Księżyc zalewał okolicę jasną poświatą i wszystko było widać jak na dłoni. Dzieci nagle oderwały się od skały, cała piątka. Wszystkie razem.
– Popatrz na to – wyszeptał Kit. – O rany. – Delikatnie ścisnął mnie za rękę.
Jęknęłam z zachwytu. To był Peter! Początkowo jego ruchy wydawały się niepewne, co nie mogło dziwić. Nagłe runął jak kamień w dół!
– Hej… poooomocy! – krzyknął.
Max zanurkowała i znalazła się pod nim.
Zręcznie objęła go w biodrach i chłopiec zaczął machać skrzydłami ile sił. Dawał z siebie wszystko.
– Pchaj powietrze w dół – tłumaczyła mu Max. – Usuń je z drogi, po co ma ci przeszkadzać. – Uczyła go, co należy robić. – Spokojnie, Peter. Rozluźnij mięśnie. Pamiętaj, jesteś stworzony do latania!
I wtedy Peter wyrównał lot. Max dała mu wystarczająco dużo pewności siebie. Przez chwilę unosił się w powietrzu, a potem stopniowo zaczął piąć się ku górze. Pozostałe dzieci radziły sobie nieźle. Purpurowoniebieskie niebo stanowiło doskonałe tło do tego pokazu.
– Mój Boże, Frannie – powiedział Kit. – Nikt jeszcze czegoś takiego nie oglądał na własne oczy. Nawet ci porąbani naukowcy.
– Patrz na te dzieciaki!
Nie doszło do żadnego nieszczęśliwego wypadku. Dzieci latały swobodnie, tak, jakby od lat nie robiły nic innego. Max tłumaczyła im najprostsze rzeczy: jak zakręcać czy jak wytwarzać opór powietrza. Podobnie jak w czasie marszu przez las, i teraz dzieci pogwizdywały sobie.
– Ćwi-iiir. Ćwi-iiir.
W pierwszej chwili nie dotarło to do mnie. Teraz wiedziałam już, że gwizdanie pozwalało Ikarowi widzieć.
– Ćwi-iiir.
Dzieci przeleciały razem nad głęboką, groźnie wyglądającą przepaścią. Zaczęły krążyć i ustawiły się w powietrzu w ósemkę. Obserwowałam je z zapartym tchem.
– Ikar, tu jestem! – krzyknęła Max.
Ikar zagwizdał.
– Ja cię czuję – powiedział po chwili, a jego głos niósł się echem po lesie. – Czuję, jak poruszasz się w powietrzu!
I choć było zbyt ciemno, żeby dało się wyraźnie zobaczyć jego twarz, mogłabym przysiąc, że Ikar radośnie się uśmiecha.
ROZDZIAŁ 88
Przyłożyłam dłonie do ust i krzyknęłam głośno i wyraźnie do Max:
– Pora wracać. Zgoda, Max? W tej chwili.
Odetchnęłam z ulgą, kiedy pokiwała skrzydłami na znak, że mnie słyszy, i rozkazała swojej małej eskadrze wylądować. Jej mali podopieczni spoczęli na ziemi jeden po drugim, przy akompaniamencie okrzyków najczystszej radości, jaką tylko dzieci są zdolne czuć i okazywać.
Właściwie to, że im rozkazywałam, obudziło we mnie wyrzuty sumienia, zwłaszcza kiedy przypominałam sobie, iż w „Szkole” wymagano od nich bezwzględnego posłuszeństwa. Ale nie miałam wyjścia. Wciąż nie byliśmy bezpieczni. Zdawałam sobie sprawę, że lada chwila mogą się tu pojawić uzbrojone zbiry, jeśli już nie czaiły się gdzieś w pobliżu.
Wyściskałam wszystkie maluchy i nawet Pip szalał z radości. Nie mieliśmy jednak czasu, by upajać się tą niezwykłą chwilą.
Powietrze z minuty na minutę robiło się coraz chłodniejsze, jak to bywa w górach pod koniec lata. Kit nie chciał rozpalać ogniska, niestety, słusznie. Ogień mógłby zdradzić miejsce naszego pobytu. Ale bez niego będzie nam o wiele zimniej.
Znaleźliśmy stosunkowo dobrą kryjówkę pod osłoną dwóch dużych głazów. Oczyściliśmy ją z kamyków, gałązek i przygotowaliśmy miejsce do spania.
Naznosiliśmy do kryjówki masę liści i kawałków drewna, by ogrzać się w nocy. Dzieci owinęły się skrzydłami, w ten sposób chroniąc się przed chłodem.
– Jutrzejszą noc spędzimy w wygodniejszym miejscu – zapowiedziałam dzieciom. – Może w moim domu. – A może nie.
– Obiecujesz? – spytał Oz.
Gdybym mogła, obiecałabym mu naleśniki w słodkiej polewie, morze mleka, prawdziwe łóżko oraz długie i szczęśliwe życie. Ale nie miałam pojęcia, co przyniesie najbliższych dwadzieścia minut.
– Idźcie spać – odparłam, kładąc dłoń na głowie Oza. – Przyjemnych snów.
Oz skrzywił usta w cynicznym uśmieszku, ale nie mogłam mieć o to do niego pretensji. Wypowiedziałam tylko swoje życzenie, ale niczego nie obiecałam. Odprowadziłam spojrzeniem Oza, który dołączył do pozostałych dzieci-ptaków. Wszystkie były posiniaczone, podrapane, a ja nie miałam nawet bandaża. Nie miałam nawet starego koca, którym mogłabym je przykryć.
Kiedy usłyszałam, że Max zaczyna odmawiać modlitwą, przygryzłam wargi, żeby przestały drżeć. Dzieci przyłączyły się do niej i dodawały imiona do listy tych, których Bóg ma błogosławić. Nie rozpoznałam żadnego z wymienionych imion – oprócz pani Beattie – i trudno było powiedzieć, czy chodzi o ludzi, czy też zwierzęta, o żywych, czy o martwych. Tak mało wiedziałam o przeszłości tych dzieciaków.