Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

ROZDZIAŁ 90

Czułam się zdradzona i skrzywdzona. Chciałam uciec od tego człowieka, kimkolwiek był, ale zmęczenie za bardzo dawało mi się we znaki. Chyba doznałam szoku. A poza tym bałam się… Kita Harrisona.

Z trudem udało mi się wydobyć z siebie głos.

– Proszę, zostaw mnie samą.

– Nazywam się…

Odpędziłam go machnięciem ręki.

– Nie obchodzi mnie to. To bez znaczenia.

On nagle uniósł się złością.

– Ja naprawdę pochodzę z Bostonu. Przez pewien czas pracowałem w Waszyngtonie. Od dwunastu lat jestem agentem FBI. Niewiele brakowało, żeby mnie wywalili na bruk za to, że nie chciałem zrezygnować z prowadzenia tego przeklętego śledztwa. Nie powinno mnie tu być. Moi przełożeni sądzą, że jestem na wczasach w Nantucket. Frannie, ja naprawdę staram się robić to, co jest słuszne.

Spojrzałam na niego, wpijając się wzrokiem w te zwodnicze niebieskie oczy.

– To właśnie do Nantucket wybierała się twoja żona z dziećmi, kiedy ich samolot runął do wody?

Skinął głową. Jego twarz płonęła, a wokół oczu utworzyły się czerwone obwódki.

– Frannie, przepraszam cię za wszystko. Przykro mi z powodu twojego męża. Zazwyczaj nie kłamię. Właściwie nigdy nie kłamię. Tym razem nie miałem wyboru. Przyznaję, mam obsesję na punkcie tej sprawy. Zajmuję się nią od paru lat.

– Jesteś pewien co do Davida? – szepnęłam.

– Tak. Rozmawiałem z pewną pracownicą M.I.T., która słyszała co nieco o tej nielegalnej grupie. Podała mi nazwisko twojego męża i utrzymywała, że został zamordowany. Poza tym, David znał doktora Kima w czasie pobytu w San Francisco. Przykro mi, że muszę ci o tym powiedzieć.

Podniosłam oczy na ciemne, ponure niebo. Nie mogłam dłużej tego słuchać. Musiałam zmienić temat.

– Jak myślisz, co się stało z ludźmi, którzy nas ścigali?

Kit, czy jak się tam nazywał, potrząsnął głową.

– Może wybuch w „Szkole” i ogień odwróciły ich uwagę. Wiedzą, że nie uciekniemy im, ciągnąc za sobą piątkę dzieci.

– Może jedno z nas powinno pójść przodem – zaproponowałam.

Znów potrząsnął głową. Przyglądał mi się uważnie.

– Frannie, powiedz mi, co sądzisz o laboratoriach w „Szkole”. Co twoim zdaniem tam się działo? Na co zwróciłaś szczególną uwagę? To dla mnie ważne.

Próbowałam zebrać myśli, skoncentrować się, ale nie było to łatwe.

– Najpierw przeżyłam szok. Potem czułam głównie smutek. Jakby ktoś wniknął w moją duszę. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że między innymi prowadzono tam eksperymenty na ludziach.

– Jak to „między innymi”?

Już w „Szkole” uderzyła mnie pewna myśl. Była tak przerażająca, że nie chciałam jej przyjąć do wiadomości. Mimo to, nie dawała mi spokoju.

– Bez względu na to, jak ci tak zwani naukowcy manipulowali genami, te dzieci musiały mieć rodziców. One nie zostały stworzone w kolbach laboratoryjnych. Trochę tego, trochę tamtego. Włosy, oczy, kolor skóry i w pewnym stopniu inteligencję dziedziczą po swoich rodzicach. Max, Oz, Peter, Wendy, Ikar – te wszystkie dzieciaki mają ojców i matki. Jestem tego pewna.

Kit nie odrywał ode mnie oczu.

– Proszę, mów dalej, Frannie. Muszę to usłyszeć, muszę wiedzieć, co podejrzewasz. Próbuję ułożyć diabelnie skomplikowaną układankę.

– Coś takiego jak dziecko z probówki nie istnieje. Przynajmniej jeszcze nie. Dziecko rozwijać się może tylko w łonie matki. Nawet zmodyfikowane biologicznie mysie embriony muszą być wszczepione żywym myszom, by mogły rosnąć. Max i pozostałe dzieci rozwijały się w kobiecych łonach. One wszystkie mają matki.

Moje powieki robiły się coraz cięższe. Dłużej nie mogłam walczyć z sennością. Niestety, nie opuszczały mnie koszmarne myśli. Kim były kobiety, które uczestniczyły w tych eksperymentach? Skąd pochodziły genetycznie zmodyfikowane embriony? Gdzie znajdowały się teraz matki tych dzieci?

– Jak nazywasz się naprawdę? – wyszeptałam wreszcie. Musiałam się tego dowiedzieć.

– Na imię mam Tom – usłyszałam. – Tom Brennan, Frannie. Przykro mi, że cię okłamywałem. Przykro mi też z powodu Davida.

Skinęłam głową. Zbierało mi się na płacz, ale uparcie powstrzymywałam łzy. Przed moimi oczami błysnął obraz Davida.

– Mnie też – powiedziałam.

ROZDZIAŁ 91

Było wpół do dziesiątej. Kit/Tom, pogrążony w głębokim zamyśleniu, krążył wokół kryjówki, wypatrując intruzów. Odpukać, na razie nieźle się spisywał w roli agenta. Udało mu się zapewnić swoim podopiecznym bezpieczeństwo – ale na jak długo?

Miał w tej chwili na głowie mnóstwo zmartwień, ale najbardziej dręczyło go to, że okłamał Frannie, że ją zawiódł.

Puk. Coś uderzyło go w głowę. Odskoczył do tyłu i rozejrzał się.

Po chwili dostrzegł w górze znajomą postać. Max kołysała się na konarze. Rzuciła w niego szyszką sosnową.

– Dowcipnisia. Co słychać? Oprócz szelestu liści! – krzyknął.

Uśmiechnęła się do niego.

– Chcę ci coś pokazać. – Wyciągnęła rękę w kierunku odległego wzgórza spowitego w czerwonej poświacie. – Ciągle się pali.

Kit musiał zobaczyć to na własne oczy. Oparł stopę na pniu, podciągnął się na nisko wiszącym konarze i usiadł okrakiem w rozwidleniu gałęzi. Szybko i zwinnie piął się coraz wyżej, aż znalazł się obok Max.

– Łatwiej byłoby ci tu przyfrunąć – powiedziała i zrobiła zabawną minę.

– Nie wolno mi latać, Max. Nikt nie może dowiedzieć się, że jestem Supermanem. Przynajmniej na razie.

– A, chyba że tak. Obiecuję, że nikomu nie zdradzę twojej tajemnicy. Uhaha. – Roześmiała się tak jak Matthew, i natychmiast tego pożałowała. Po chwili przesunęła się, by zrobić miejsce na gałęzi dla Kita.

– Na razie ja przejmę wartę – powiedział. – Zejdź na dół, prześpij się. Przyda ci się trochę odpoczynku.

– Nie mogę spać – odparła Max. – Zawsze późno zasypiałam. Bałam się, że mnie uśpią. Cały czas mam o tym koszmary. Dlatego nie sypiam za wiele.

– Na razie nic nam nie grozi – powiedział.

Max zmarszczyła brwi.

– Chrzanisz.

Kit uśmiechnął się.

– Trochę tak. Co słychać w tej łepetynie? – spytał, klepiąc dziewczynkę po głowie.

– Za dużo dla mojego dobra, zwłaszcza teraz. Nienawidziłam tej parszywej „Szkoły”, ale to był mój parszywy dom.

Skinął głową.

– Na świecie jest wiele ładniejszych miejsc. Słowo. Sama zobaczysz.

Max westchnęła głęboko.

– Bardzo lubię Frannie. Nawet ciebie lubię – czasami. Na przykład teraz – przekomarzała się z nim. – Czy zamierzasz pokryć Frannie? – spytała nagle.

Kit wybuchnął śmiechem. Nie mógł się powstrzymać; miał nadzieję, że nie zranił uczuć Max.

– No to jak? – upierała się. – Mnie możesz zaufać. Słowo honoru, że nic nikomu nie powiem.

– Frannie nawet nie chce ze mną rozmawiać – zdradził jej w zaufaniu.

– Dlaczego?

– Dlatego, że… – powiedział, powoli cedząc słowa -…trzymałem pewne sprawy przed nią w tajemnicy, bo uważałem, że to konieczne.

Max skinęła głową.

– Aha, rozumiem. To tak, jak z tymi sekretami, których ja miałam nikomu nie zdradzać? Ale ty upierałeś się, żebym ci o nich jednak powiedziała?

– No, mniej więcej. Zrozumiałem aluzję. – Ależ była bystra.

Max skinęła głową z wyraźnym zadowoleniem. Polizała palec i pokazała Kitowi, że jest jeden zero dla niej.

– Mówił ci już ktoś, że jesteś niesamowicie inteligentna?

Max uśmiechnęła się, mile połechtana tym komplementem.

– Wendy i Peter są ode mnie mądrzejsi. Ja zdobyłam tylko sto czterdzieści dziewięć punktów w teście Stanforda-Bineta. Oni łapią się do przedziału punktowego dla największych geniuszy. Adam zaś i Ewa byli po prostu nieziemscy. Ale to ich nie uratowało. Zawsze się zastanawiałam, dlaczego. Ciebie to nie ciekawi?

– Dużo rzeczy mnie ciekawi, Max. Dlatego zadaję tak wiele głupich pytań. Domyślasz się, dlaczego ich uśpiono?

Max potrząsnęła głową.

– Pamiętam noc, kiedy to się stało. Musiał wystąpić jakiś błąd, jakaś usterka. Zostali odrzuceni. Coś z nimi było nie w porządku.

47
{"b":"102248","o":1}