– Musimy stąd wyjść. Proszę! – ponaglił nas Michael.
Miał rację, ale ja nie mogłam oderwać oczu od tych nieszczęsnych kobiet. Miały nie więcej niż po dwadzieścia lat. Dobre, zdrowe okazy. Co one tu robiły? Jakie dzieci nosiły w swoich łonach?
Obserwowały nas w milczeniu. Dopiero po chwili zauważyłam na ich nogach skórzane pasy. Te dziewczyny przywiązano do łóżek. Nie mogły ot tak podnieść się i wyjść.
– Wezwiemy kogoś do nich – szepnął Kit. – Chodźmy, Frannie.
– Sprowadzimy pomoc – powiedziałam do skrępowanych dziewczyn. Nie mogliśmy ich zabrać ze sobą.
Michael ciągnął mnie w kierunku stalowych drzwi na tyłach laboratorium.
– Wrócimy po was – obiecałam dziewczynie, która nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat.
– Chyba zaczynam rodzić – jęknęła wystraszona.
Eksperymenty na ludziach.
ROZDZIAŁ 115
– Większość ludzi przypomina kamienie na ziemi, nieużyteczne, oczekujące biernie na to, co zdarzy się za sześćdziesiąt sekund – mówiła Gillian spokojnym, pewnym siebie tonem. – Na szczęście, to przygnębiające porównanie nie odnosi się do żadnego z nas. Witam wszystkich tu zgromadzonych. Dzisiejszy dzień jest pierwszym dniem nowej ery. Obiecuję wam to i z obietnicy tej się wywiążę.
Gillian i doktor Anthony Peyser patrzyli na zebranych zza długiego stołu ustawionego w sali konferencyjnej.
Doktor Peyser przemówił, nie wstając z krzesła:
– Jest dopiero ósma rano i wszystko odbywa się zgodnie z planem. Jak dotychczas, idzie nam wręcz doskonale, muszę przyznać. Zebraliśmy tu największe gwiazdy inżynierii genetycznej.
– Jak widzicie, wieści mówiące, że opuściłem ziemski padół, okazały się nieco przedwczesne. Zapewne widząc moje „dygotanie” domyśliliście się, że miałem wylew. Teraz już czuję się świetnie. Znalazłem sposób na wydłużenie mojego nędznego życia o dziesięć, może dwanaście lat. Ale o tym później. Wierzcie mi, to tylko marny przypis do tego, co przygotowaliśmy dla was dzisiejszego ranka.
Siedemnaścioro mężczyzn i kobiet pokiwało głowami, a na ich obliczach pojawiły się blade uśmiechy. Wszyscy uczestniczyli w inspekcjach, a teraz mieli wziąć udział w… najważniejszej aukcji wszechczasów.
Właśnie tak, aukcji.
Każdy z nich reprezentował wielką firmę biotechnologiczną, bądź, w niektórych przypadkach, państwo. Zjawił się tu także pewien bogaty jegomość, gotów zainwestować duże pieniądze w nowo powstałą wielką korporację, pod warunkiem, że dzisiejsze spotkanie będzie przebiegać po jego myśli. „Gwiazdy inżynierii genetycznej” niechętnie patrzyły sobie w oczy. Wkrótce cała siedemnastka miała wziąć udział w licytacji, której przedmiotem były najbardziej spektakularne odkrycia naukowe w dziejach, i wszyscy skrzętnie skrywali trawiącą ich żądzę. Truman Capote kiedyś nazwał J.Edgara Hoovera i Roya Cohna „parówami-mordercami”. Ludzi zgromadzonych na tej sali można było określić „jajogłowymi mordercami”.
Doktor Peyser kontynuował swoje przemówienie.
– Czytaliście państwo akta i na własne oczy widzieliście efekty naszej pracy. Każdy eksperyment, każde cudowne dziecko jest jedyne w swoim rodzaju i bezcenne. Wszystkie dokumenty i dane związane z pochodzeniem licytowanych dzisiaj egzemplarzy zostaną przekazane nabywcy. Dla każdego wystawionego na aukcję obiektu ustaliliśmy minimalną cenę. Określa się ją też mianem „ceny wywoławczej”, pewnie dlatego, że sama myśl, iż coś mogłoby zostać sprzedane za tak śmieszną sumę, budzi zgrozę. Cóż, jeśli nie ma więcej pytań, otwieramy aukcję.
Gillian wstała z miejsca. Obdarzyła zebranych uprzejmym uśmiechem i położyła przed sobą na stole plik papierów. Poprawiła druciane okulary, które nadawały jej wygląd dyrektora dobrze prosperującej firmy. Trzeba było zrobić odpowiednie wrażenie. Cóż, świat się zmieniał. I to szybciej, niż tym nadętym ważniakom się wydawało.
– Ogłaszam aukcję za otwartą – oznajmiła wreszcie. – Od tej chwili nikomu spoza tej sali nie wolno włączyć się do licytacji. Nie przyjmujemy ofert telefonicznych ani listownych. Licytacja zakończy się wraz z uderzeniem młotka.
Jeden z uczestników aukcji, przygarbiony, łysiejący mężczyzna w ciemnym prążkowanym garniturze, pochylił się do przodu. Miał spiczasty, zakrzywiony ku górze nos i buńczucznie wysuniętą dolną wargę. Przyjechał z New Jersey, luksusowego osiedla położonego niedaleko głównej siedziby koncernu AT amp;T.
– Czy możemy odebrać egzemplarze od razu po zakończonej licytacji? – spytał. – Razem z dokumentami?
– Ależ oczywiście. Czy chce pan rozpocząć licytację, doktorze Warner?
– A ile wynosi minimalna suma, o jaką możemy podbić cenę? – padło kolejne pytanie. Zadał je krótko ostrzyżony, dobrze zbudowany mężczyzna.
– Składane oferty, doktorze Muller, będą wielokrotnościami stu milionów dolarów – oznajmiła Gillian.
Na sali rozgorzały dyskusje, padło kilka nieśmiałych głosów sprzeciwu, jakby wszyscy naraz uznali, że ich pozycja została zagrożona.
– Panie, panowie. – Gillian uderzyła młotkiem w stół. – Ta licytacja ma przebiegać w kulturalnej atmosferze.
Uczestnicy aukcji uspokoili się. Byli uprzejmi, dobrze ułożeni. Wzorowi obywatele.
Gillian prześliznęła się spojrzeniem po liście obiektów wystawionych na licytację, a po chwili podniosła oczy na oniemiałą widownię. Na sali zaległa cisza, uczestnicy aukcji zastygli w bezruchu jak przed niewidoczną linią startową. Gillian przez chwilę stała w milczeniu, jakby zastanawiała się, o czym jeszcze zapomniała im powiedzieć.
Tak naprawdę igrała z nimi, drażniła ich wybujałe poczucie własnej wartości. Pomyślała, że tak, jak ona w tej chwili, musiał czuć się Prometeusz, kiedy skradł bogom ogień.
Atmosfera w sali konferencyjnej była napięta; w powietrzu dało się wyczuć podniecenie, a nawet strach. Może lada chwila człowiek dokona wielkiego skoku naprzód, zamiast pełznąć, jak dotychczas.
Gillian wreszcie przerwała milczenie.
– Cena wywoławcza obiektu numer jeden, WIEK 243, znanego także jako „Peter”, wynosi osiemset milionów dolarów. Peter ma cztery lata. Odznacza się niezwykłą inteligencją. Jest w doskonałej formie. Potrafi latać.
– Kto z państwa daje osiemset milionów?
Z tylnego rzędu dobiegł tubalny głos jednego z gości przybyłych z Niemiec.
– Miliard dolarów za WIEK 243 – małego Petera i te jakże cenne dokumenty naukowe.
ROZDZIAŁ 116
Matthew żył i wyglądał bardzo dobrze, zważywszy na to, co musiał przejść przez ostatnich kilka dni.
Nigdy wcześniej nie widziałam młodszego brata Max, ale od razu go poznałam. Miał jasne włosy, jak jego siostra, ale był od niej szerszy w ramionach. Z pleców chłopca wyrastały białe skrzydła w srebrzyste i niebieskie cętki. Nie ulegało wątpliwości, że jest bratem Max; prezentował się równie imponująco jak ona.
– Jestem Matthew – powiedział.
Nawet uśmiech miał podobny do Max. Weszliśmy do pomieszczenia, w którym trzymano dzieci. Można się tam było dostać tylko przez „oddział położniczy”. Pozostałe drzwi pozamykano.
– Wy to pewnie Frannie i Kit. Kogóż ja tu widzę? Adam powstał z martwych.
Syn Gillian potrząsnął smutno głową.
– Teraz mówią na mnie Michael.
– A niech sobie mówią, pieprzyć ich. Mam rację, dzieciaki? Co ty na to, Adam?
Pozostałe dzieci również znalazły się w tym małym pokoiku. Wszyscy razem zaczęli wydawać radosne okrzyki.
– Pieprzyć ich!
– Wynosimy się stąd – przerwał im brutalnie Kit. Teraz to on przejął dowodzenie. – Musimy już iść, dzieci.
Nikt nie wyraził sprzeciwu. Poszliśmy w ślad za Michaelem długimi podziemnymi tunelami. Zdawał się doskonale znać drogę, a poza tym był niesamowicie bystry. Weszliśmy na wąskie schody prowadzące do grubych podwójnych drzwi. Modliłam się w duchu, żeby to było wyjście z tego piekła.
Kit pchnął drzwi. Otworzyły się. Nagle nad naszymi głowami rozległo się ogłuszające wycie alarmu. Dobra wiadomość – znaleźliśmy się na zewnątrz.