– Ale nie byłem w stanie uwierzyć w wizję, a przynajmniej nie w tej wersji, którą mi przedstawiono.
Thomas skinął głową.
– Tak, słyszałem coś o tym. No to powiedz mi, Kit, komu do tej pory opowiadałeś o „Szkole”? To proste pytanie, wymagające prostej odpowiedzi. Kiedy ją uzyskam, będziemy mogli zakończyć tę rozmowę.
– Nikomu – odparł Kit. – Nikomu nic nie powiedziałem.
I właśnie wtedy wujek Thomas wpadł w szał, a Kit nareszcie zrozumiał, czym była panująca w „Szkole” atmosfera strachu. Zrozumiał też, dlaczego dzieci nienawidziły Thomasa, ponieważ czuł do swojego oprawcy dokładnie to samo. Nienawiść rosła w nim z każdym spadającym nań potężnym ciosem.
Ale Kit do niczego się nie przyznał, nic nie powiedział.
Nawet słowem nie pisnął.
ROZDZIAŁ 109
Max z miejsca rozpoznała tych drani ze „Szkoły”. Byli strażnikami, okrutnikami, którzy znęcali się nad dziećmi. Teraz przedzierali się przez las i szukali jej, by ją zabić. Pieprzyć ich.
Schowała się na wierzchołku jednej z największych sosen, ale wcale nie było tam bezpiecznie. Gdyby musiała nagle uciekać, trudno byłoby zerwać się do lotu z chwiejnej gałęzi.
Wiedziała, że najpierw trzeba by dobrze się rozpędzić. Przed startem lepiej jest zawsze przebiec parę kroków. Kto wie, może przez swoje gapiostwo znalazła się w potrzasku.
Bardzo chciała wzbić się w powietrze, ale tam latały dwa helikoptery, krążące nad połacią gęstego lasu, przypominające o sobie donośnym warkotem. Co pewien czas jeden albo drugi pokazywał się nad głową Max, widoczny na tle purpurowoczarnego nieba.
Drzwi helikoptera były szeroko otwarte i stało w nich dwóch snajperów z karabinami. Wszyscy szukali jej, Max. Parszywe dranie.
Kit powiedział, że w helikopterze, który w czasie ich wycieczki do Denver krążył nad miastem, siedzą ludzie, którym można zaufać; z pewnością jednak nie miał na myśli tych oprychów, którzy w tej chwili czyhali na nią ponad lasem. Oni chcieli ją zabić. Widziała ich broń. Byli łowcami, a ona doświadczyła na własnej skórze, jak bolesna jest rana od kuli.
Nie, to nie są dobrzy ludzie, lecz najgorsi łajdacy pod słońcem. Tchórze. Paskudne, śmierdzące dranie.
Tak wielkiego lęku nie odczuwała od samego początku, od czasu, kiedy uciekła razem z Matthew ze „Szkoły”, zanim jeszcze po raz pierwszy oderwała się od ziemi. Znów została sama jak palec.
Tęskniła za swoim bratem, Matthew, za Ozem, Ikarem, bliźniakami. Brakowało jej też Kita i Frannie. Obdarzyła ich całkowitym zaufaniem – powierzyła im swoje życie. Kiedy o nich myślała, ogarniało ją uczucie, którego nigdy dotąd nie doznała. Serce zaczynało jej szybciej bić. Coś ściskało ją za gardło, jakby miała się rozpłakać. A w tej chwili absolutnie, bezwzględnie, nie wolno jej było tego robić.
Nagle serce zamarło Max w piersi. Nadchodził jeden z żołnierzy. Jakiś niedobry, okrutny obibok. Był pod jej kryjówką.
Miał na nosie dziwnie wyglądające gogle; Max domyślała się, do czego służą. Nocne okulary, do patrzenia w ciemności. Jak wampir.
Krew w niej zawrzała. Nie zamierzała dać się zabić! Nie pójdzie na rękę tym bandytom!
Dosłownie w ostatniej chwili Max zaczęła silnie bić skrzydłami. Żołnierz, czy strażnik, podniósł głowę.
– Huziaaaaa, ty dupku! – wrzasnęła.
I zeskoczyła z drzewa. Praktycznie nic nie hamowało jej upadku.
Flap!
Flap! Flap! Flap!
Flapflapflapflapflapflap!
Max runęła na żołnierza niczym wielki, spadający głaz. Noktowizor wylądował na ziemi; wielki karabin potoczył się gdzieś w bok. Mężczyzna padł na ziemię, nieprzytomny.
No, a to już głupota! Co chciałaś w ten sposób udowodnić, skarciła się w duchu Max. Że jesteś taka, jak on?
Ale w głębi duszy znała odpowiedź na to pytanie.
Mogła podjąć walkę!
Podniosła ręce w górę – rozpostarła skrzydła i wyszeptała głośno:
– Jesssst! Mogę z Nimi walczyć!
Wtedy jednak do jej uszu dobiegł warkot nadlatujących helikopterów. Podniósłszy głowę, ujrzała maszyny. Było ich kilka. Radość ze zwycięstwa prysnęła jak bańka mydlana.
ROZDZIAŁ 110
Twarz Kita była niemiłosiernie poobijana i poraniona. Z rozciętej górnej wargi płynęła krew. Nos także krwawił i prawdopodobnie był złamany. Kit został pobity, wręcz skatowany. Posłużył za worek treningowy komuś, kto tego dnia naprawdę solidnie przyłożył się do ćwiczeń.
– Co ci się stało? Co się stało, Kit?
– Nie chciałem mówić – wybełkotał. Próbował uśmiechnąć się, co, zważywszy na jego napuchniętą wargę, nie było łatwe. Mimo to, prawie mu się udało.
Usiadłam obok niego na łóżku. Żałowałam, że nie mam ze sobą apteczki. Delikatnie dotknęłam jednego z sińców i Kit skrzywił się z bólu.
– Nic mi nie jest – powiedział. – Nie pierwszy raz dostałem w zęby.
Był strasznie wkurzony, niczym zmaltretowane zwierzę wsadzone do klatki. Nade wszystko pragnął zemsty, a ja podziwiałam jego siłę ducha. Nigdy się nie poddawał. Opowiedział mi o swojej rozmowie z wujkiem Thomasem. Potem ja przekazałam mu wszystko, czego dowiedziałam się od Gillian.
Kit objął mnie i jęknął. Oparłam głowę na jego ramieniu i przez kilka minut siedzieliśmy w milczeniu.
– Nigdy nie zapomnę tej chwili, kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem – wyszeptał Kit z twarzą wtuloną w mój policzek.
Miałam wrażenie, że się uśmiecha. Słyszałam to w jego głosie.
– Wtedy, kiedy kazałam ci się wynosić? Spakować się i wyjechać? Ty powiedziałeś: „Umowa to umowa”.
Kit skinął głową.
– Bo wyznaję taką zasadę. Twierdzę też, że uścisk dłoni wystarcza do przypieczętowania umowy. Ty wydałaś mi się dzielna, mądra, nie bałaś się ryzyka i byłaś krzykliwa jak skurczybyk. A do tego niesamowicie piękna.
– Jasne, pamiętam, jak olśniewająco wyglądałam. Byłam cała umazana krwią łani.
– Zgadza się. Krew na bluzie, ogień w oczach. Boże, wyglądałaś cudownie. Jesteś naprawdę piękna. Mam nadzieję, że wyjdziemy z tego cało, Frannie. Nie bardzo jednak widzę, jak mogą puścić nas wolno. Jesteśmy świadkami wszystkiego, co robili.
– Nasz ostatni dzień na ziemi – westchnęłam i zamyśliłam się na chwilę nad moimi słowami. – Ależ to dziwne. Czy żałujesz czegoś w swoim życiu? Czy jest coś, czego nie zrobiłeś, a chciałbyś? Co zrobiłbyś teraz, gdybyś mógł?
– Chciałbym polatać z Max – odparł Kit bez wahania. Westchnął. – Chciałbym pożegnać się z Kim i moimi synkami. Boli mnie, że nie było mi to dane… Chciałbym pojechać z aparatem na safari do parku Serengeti i Masai Mara. Może spędzić parę miesięcy w Tybecie, mimo tego filmu z Bradem Pittem. Pojechać do Florencji na miesiąc, dwa.
– Tak, pstryk i jesteśmy we Florencji – powiedziałam. Nie wiem, czemu gawędziliśmy ze sobą w tak nieodpowiedniej chwili, dziwnie spokojni i nieco podochoceni. Cóż, nic na to nie mogliśmy poradzić. Ja najbardziej chyba żałowałam tego, że nie będziemy razem. Między mną a Kitem coś się zaczynało – i wkrótce miało się gwałtownie skończyć. To wydawało mi się takie niesprawiedliwe.
– Nie mógłbym umrzeć, gdybym tego nie zrobił – szepnął Kit i, mimo że rozcięta warga musiała go boleć, pocałował mnie, delikatnie, w usta. To było cudowne. Ten facet ciągle czymś mnie zaskakiwał.
– Ja też chciałam to zrobić – szepnęłam – naprawdę. Od chwili, kiedy cię zobaczyłam.
– Dobrze to ukrywałaś – odparł Kit. – Co jeszcze chciałaś zrobić?
– Zaraz ci pokażę. Chodź do mnie.
Pocałowaliśmy się znowu, delikatnie, ale niecierpliwie. Przywarliśmy do siebie. Co jeszcze chciałam zrobić? Chciałam rozebrać go powoli, z namaszczeniem, i chciałam, by on zrobił to samo ze mną. Mieliśmy mało czasu i doskonale zdawaliśmy sobie z tego sprawę. To wszystko zmieniało, sprawiało, że to, co dotychczas wydawało się ważne, przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie. Zresztą, kto wie, może dzięki temu po raz pierwszy uzmysłowiliśmy sobie, co naprawdę jest najważniejsze.