Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– KUSA to tutejsza telewizja. Ludzie, którzy siedzą w helikopterze, rejestrują i przesyłają obrazy do głównego studia. Dzięki nim wiemy, co dzieje się na świecie, a przynajmniej w okolicach Denver. Pewnie gdzieś wydarzył się jakiś wypadek. Coś musiało się stać, skoro krążą nad miastem o tej porze.

– Ten helikopter wygląda jak wielkie, dziwaczne ptaszysko – powiedziała Max. – Nic dziwnego, że ludzie chcą nim latać. Ja bym chciała. Fajnie byłoby się z nim ścigać. Hej, wy tam – co powiecie na wyścig? I tak byście przegrali!

Kit zatrzymał wóz, by Max mogła lepiej przyjrzeć się helikopterowi, który skierował się na zachód. Ten zaprawiony w bojach agent FBI czerpał wiele radości z wprowadzania małej dziewczynki w tajniki nie znanego jej dotąd świata. Ciekawiło mnie, czy przebywając z Max wspominał radosne chwile spędzone ze swoimi dziećmi. Kiedy patrzył na nią, w jego oczach dało się zauważyć wzruszającą czułość.

– Pani Beattie opowiadała nam o helikopterach. Kochałam ją. Zdaje się, że została uśpiona – wyszeptała Max z głębokim smutkiem.

Bez pytania otworzyła drzwi na oścież.

– Max – krzyknęłam. – Max! Max!

Za późno. Max wyskoczyła z samochodu. Przebiegła chodnikiem kilka metrów, po czym oderwała się od ziemi. Powietrze wypełnił łopot skrzydeł. Czym prędzej wysiedliśmy z jeepa. Na naszych oczach Max pięła się wyżej i wyżej. Miałam wiele powodów, by odczuwać lęk. Denver często nawiedzają silne wiatry, nawet w lecie. Poza tym, ktoś mógł zobaczyć Max.

– Max! – krzyczałam. Cholera, cholera, cholera. Była już za daleko.

Kit przyłożył dłonie do ust i zaczął krzyczeć ze mną. Musiała nas słyszeć; miała wszak doskonały słuch. Zachowywała się jednak tak, jakby nasz głos do niej nie dochodził.

Leciała niemal pionowo ku górze, wzdłuż ściany wysokiego, cienkiego, trzydziesto – czy czterdziestopiętrowego budynku. Był to niesamowity widok, trzeba przyznać. Intrygowało mnie, czy Max widzi swoje odbicie w ciemnych szybach okien i usiłowałam sobie wyobrazić, jakie to uczucie tak latać nad miastem.

Kiedy Max zaczęła krążyć wokół drapacza chmur, helikopter zniknął już w oddali. Dziewczynka zajrzała do kilku biur. Po chwili poszybowała w stronę innego budynku, którego rozświetlone okna tworzyły napis: DO BOJU, ROCKIES!

Pewnie widziała stamtąd całe Denver. Strumień Cherry Creek wpływający do Platte River. Park rozrywki Elitch Gardens znajdujący się w oddali.

Miałam nadzieję, że nikt jej nie zobaczy, a gdyby nawet komuś to się udało, to nie uwierzy własnym oczom. Tak jak ja za pierwszym razem.

Max wykonała kilka akrobatycznych pętli. Potem sfrunęła ku nam lotem nurkowym, tuż nad ziemią wyrównała lot i wylądowała przy samym jeepie.

– Ale frajda! – powiedziała i wybuchnęła perlistym, radosnym śmiechem. – Dziękuję, dziękuję wam. Marzyłam o tym od małego.

Wsiedliśmy do jeepa.

Max objęła mnie swoimi delikatnymi, opierzonymi rękami i całą drogę powrotną spędziła w moich ramionach.

ROZDZIAŁ 69

Leżąc w ciepłym łóżku w domku Frannie, Max wracała myślami do cudownej nocy spędzonej w Denver. Wreszcie przeżyła coś miłego. Frannie i Kit byli dla niej tacy dobrzy, zupełnie jak rodzice, których nigdy nie miała.

Nagle Max zesztywniała. Przechyliła głowę na bok. Nadchodzili. Słyszała ich, wyczuwała każdą częścią swojego ciała, że są blisko.

Wszystkie zmysły ostrzegały ją, że ktoś podkrada się do domku. To nie było złudzenie wywołane strachem. Chciała krzykiem ostrzec Frannie i Kita, ale się powstrzymała.

Nie pozwól, by napastnicy wiedzieli, że zdajesz sobie sprawę z ich obecności.

Wyśliznęła się spod koca i podeszła do najbliższego okna. Wyjrzała na zewnątrz. Księżyc wisiał wysoko na niebie. Rozległ się trzask łamanych gałązek. Spomiędzy drzew wyłonił się jakiś mężczyzna.

Poznała go od razu – był to jeden z najokrutniejszych strażników. Czyli ludzie ze „Szkoły” w końcu ją odnaleźli. I przyszli też po Frannie i Kita.

Max, przerażona i wściekła zarazem, błyskawicznie oderwała się od podłogi i wyfrunęła z małej sypialni. Znów latała pod dachem.

Rzuciła się ku sypialniom po drugiej stronie domku. Tam spali Frannie i Kit. Nie mieli tak wyostrzonych zmysłów jak ona. Pocieszające było to, że to samo dotyczyło tych drani ze „Szkoły”.

Zabronione! Zabronione! Nie wolno jej latać! Ale kogo obchodzi to, co mówią strażnicy! Nie oni tu rządzą. Teraz Max sama decyduje o własnym losie.

Pip pojawił się nie wiadomo skąd i zaczął piskliwie ujadać. On też wiedział. Wyczuł niebezpieczeństwo, wyczuł ludzi ukrywających się w lesie. Dobry pies!

Szczekanie obudziło Kita. Wypadł z pokoju z pistoletem w dłoni. Jego oczom ukazała się Max, lecąca korytarzem prosto na niego.

– Jezu, Max!

– Oni nadchodzą, Kit! Są bardzo blisko. Jest ich dużo. Przyszli tu po nas!

– Kto nadchodzi, Max?

– Nie teraz! Proszę. Chodźmy. Chodźmy. Oni nas zabiją. Zabiją nas wszystkich!

Frannie wyszła z drugiego pokoju. Na jej twarzy malowało się zdumienie.

– Proszę! Zaufajcie mi! – przekonywała Max i w tej właśnie chwili dotarło do niej, jak wiele tych dwoje ludzi dla niej znaczy.

– Ubierz się, Frannie. – Kit kiwnął głową. – Wyjdziemy przez tylne drzwi. Tam stoi jeep. Ja poprowadzę. Nie oglądajcie się za siebie. Po prostu biegnijcie, ile sił w nogach. – Wykrzykując te słowa, zakładał ubranie.

Kit złapał Max za rękę. Rzucili się do drzwi. Frannie, która biegła przodem, otworzyła je na oścież. Wszyscy czworo – z Pipem – wypadli z domu w mrok. Nikt się nie obejrzał.

Silnik jeepa, niby zwiastun dobrej fortuny, zaskoczył od razu. Kiedy wóz z piskiem opon wyjechał z parkingu, padły strzały. Rozległ się głośny brzęk; trafiona pociskami tylna szyba rozbiła się w drobny mak. Jeep podskakiwał na wyboistej, piaszczystej drodze. Kit przedzierał się przez grad kul, jakby robił to nie pierwszy raz.

Uciekli.

Frannie i Kit zaufali mi, myślała Max, a to wszystko zmieniało.

ROZDZIAŁ 70

Nic nie daje takiego kopa, jak świadomość, że ktoś do ciebie strzela i nie trafia. Nie pamiętam, kto to powiedział, ale kimkolwiek był, miał całkowitą rację.

Szalejące tornado wydarzeń ostatniej nocy zmieniło nas nie do poznania. Cudem uniknąwszy śmierci, wyglądaliśmy fatalnie, a czuliśmy się jeszcze gorzej. Nie mogłam pogodzić się ze straszną myślą, że ktoś chce nas zabić. To nie mogło się zdarzyć – a jednak się zdarzyło. Ktoś strzelał do samochodu Kita, do nas. Ktoś próbował zabić Max, Kita i mnie. Nigdy jeszcze nie spotkało mnie coś tak przerażającego.

Zaszyliśmy się w obskurnym motelu przy Interstate 70. Zdaje się, że byliśmy w Idaho Springs, słynącym z takich przybytków. Przezornie zamknęliśmy drzwi na klucz i łańcuch, ale nie poczuliśmy się ani trochę bezpieczniej. Liche, żółtozielone zasłony zakrywały okno. Ciemności zalegające pokój rozpraszała tylko migocąca poświata bijąca z ekranu telewizora.

Max dziwnie obojętnie zareagowała na to, co się wydarzyło. Leżała w łóżku przykryta pod brodę, a Kit siedział przy niej na krześle.

Wiedziałam, jak bardzo ją lubi, ale w tej chwili toczyli ze sobą ciężki bój. Kit był przekonany, że zginiemy, jeśli Max nie powie nam, skąd pochodzi, Max z kolei szczerze wierzyła, że jeśli to zrobi, i tak czeka ją śmierć.

Kit przeistoczył się w typowego agenta FBI – chłodnego zawodowca, skoncentrowanego na swoim zadaniu. Nie widziałam go jeszcze w tej roli.

– Odpowiedz na moje pytania, Max. Wkrótce będziesz musiała komuś zaufać. Wkrótce, to znaczy teraz. Max, mówię do ciebie.

– Wiem, do kogo mówisz. Po prostu nie podoba mi się twój ton – odparła dziewczynka.

I w tej chwili puściły jej nerwy. Zeskoczyła z łóżka, pobiegła do łazienki i zamknęła się w środku.

– Zostaw mnie! Mówisz zupełnie, jak tamci. „Zaufaj mi” – przedrzeźniała Kita. – Dlaczego miałabym komukolwiek zaufać? Nie jestem taka, jak ty, Kit! Nie zauważyłeś?

36
{"b":"102248","o":1}