Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Uhm. Kit, Tom, wszystko jedno. A reszta?

O rany, o rany, o rany. Reszta?

– Carole, to naprawdę bardzo dziwna sprawa. Jestem twoją siostrą. Ufasz mi, zgadza się?

– W granicach rozsądku, owszem. Mam nadzieję, że nie wyszłaś za mąż za faceta z mnóstwem dzieci, Frannie? Proszę, powiedz mi, że tego nie zrobiłaś. A zresztą, co mi do tego – mruknęła, odgarniając z twarzy kosmyki włosów. – Ale nie zrobiłaś tego, co?

Położyłam dłoń na jej ramieniu. Nie, to nie wystarczało. Potrzeba mi było czegoś więcej. Wzięłam moją siostrę w ramiona i mocno przytuliłam do siebie.

– Kochana, dobrze się czujesz? Ty drżysz – powiedziała z twarzą wtuloną w mój policzek. – Drżysz na całym ciele.

– Ktoś nas ściga – szepnęłam. – Nie żartuję. To nie jest jakiś tam głupi dowcip. A jeśli chodzi o te dzieci w samochodzie… Carole, mój Boże, Carole. One… tego… one… hmmm. A, zresztą, co będę owijać w bawełnę. Te dzieciaki mają skrzydła i potrafią latać.

ROZDZIAŁ 96

Kolacja u mojej siostry zazwyczaj odbywa się w wyjątkowo swobodnej atmosferze; trudno, żeby było inaczej, skoro do jadalni w każdej chwili może wmaszerować niczym spóźniony gość Thumper, albo jedna z gęsi. Nad stołem wisi maksyma, która doskonale oddaje klimat tego domu: JEŚLI NIEBO SPADNIE NAM NA GŁOWY, BĘDZIEMY MOGLI ŁAPAĆ SKOWRONKI.

A niebo naprawdę waliło się na nas.

Musiałam jednak przyznać, że Carole doskonałe sobie radziła w trudnych sytuacjach. Kit też. Podobnie jak Meredith i Brigid, które są najmilszymi, najgrzeczniejszymi i najmądrzejszymi dzieciakami, jakie znam.

– W taki sposób odpłacasz mi się za Franka Łabędzia? – spytała Carole i wybuchnęłyśmy śmiechem. Kit zawtórował nam, choć nie mógł rozumieć żartu. Przed wyjazdem na wycieczkę ze swoimi córkami, Carole przyniosła mi starego, ciężko rannego łabędzia.

Między jednym kęsem a drugim opowiedziałam Carole w skrócie całą historię, oszczędzając jej i sobie drastycznych szczegółów, i zapewniłam, że wyjedziemy najwcześniej, jak to będzie możliwe. Postanowiłyśmy także, że Carole i dzieciaki zadekują się na tydzień w rezerwacie Gunnison – na wszelki wypadek.

Po kolacji musieliśmy z Kitem wyjechać na jakiś czas. To był jego pomysł. Mieliśmy spotkać się z Henrichem Kronerem, dawnym przełożonym Davida ze szpitala komunalnego w Boulder, który do tego zajmował jedno z wysokich miejsc na sporządzonej przez Kita liście podejrzanych. Kroner studiował embriologię w Bostonie pod kierunkiem doktora Anthony’ego Peysera.

Henrich przyjechał do Kolorado z M.I.T. W Bostonie nie postawiono mu żadnych zarzutów. Obecnie mieszkał w Boulder ze swoją przyjaciółką, Jilly, która była pielęgniarką na oddziale pediatrii i pracowała w szpitalnej klinice zapłodnień in vitro.

Myśli o wszystkich zamordowanych w „Szkole” dzieciach nie dawały mi spokoju. Wszystkie zostały odrzucone, jako wadliwe egzemplarze. Pielęgniarka na oddziale pediatrii? To nie mógł być czysty przypadek.

Obawialiśmy się, że jeep Kita teraz już mógłby zostać rozpoznany, więc pożyczyliśmy należące do Carole chevy. Przed wpół do dziesiątej znaleźliśmy się przed domem doktora Kronera. Jeśli on i Jilly byli w domu, na pewno jeszcze nie spali. Przypomniałam sobie, że widziałam Henricha u Barbary McDonough tej nocy, kiedy zginął Frank. Kolejny zbieg okoliczności? Wątpliwe.

W luksusowym, ogromnym domu paliły się światła. Na podjeździe stał czarny mercedes, którym jeździł Henrich Kroner.

Ruszyliśmy w stronę domu brukowaną ścieżką. Stanęliśmy pod drzwiami i Kit kilka razy wcisnął dzwonek.

Nikt nie otwierał. Przez szybę widziałam wnętrze salonu: sosnowe meble i dywaniki w jasnych barwach, przedruki malowideł Audubona, proste, ciężkie drzwi, posadzka z sosnowej klepki. Nigdzie ani śladu Henricha ani Jilly. Przeszedł mnie dreszcz.

– Doktorze Kroner! – krzyknęłam wreszcie. – To ja, Frannie O’Neill. Henrich Kroner, Jilly, jesteście tam? Jest ktoś w domu?

Odpowiedziała mi cisza. Tylko z ogrodu dolatywało głośne cykanie świerszczy i cykad.

– Spróbujmy wejść od tyłu – powiedział Kit i zniknął za rogiem domu.

Odetchnęłam głęboko i ruszyłam za nim. Nie chciałam być sama.

– Jestem tuż za tobą, Kit.

Nagle zatrzymał się w pół kroku i o mało na niego nie wpadłam.

– O Jezu – wyszeptał. – Zostań tam, Frannie. Nie podchodź, proszę. To straszne.

Z miejsca, w którym stałam, widać było Henricha i Jilly, zalanych krwią. Leżeli na żółtych, pokrytych czerwonymi plamami szezlongach.

Jilly została trafiona w gardło. Henrich otrzymał postrzał w prawe oko.

Moje serce ścisnęło się na ten widok; miałam sucho w ustach. Chciałam zakryć oczy, ale tego nie zrobiłam. Musiałam wszystko dokładnie obejrzeć, by w razie potrzeby móc to opisać. Gdybym miała zeznawać w sądzie, powinnam być dobrym świadkiem.

Kit delikatnie trącił mnie w ramię.

– Dobrze się czujesz, Frannie?

Nie za bardzo, pomyślałam. Widziałam na własne oczy wiele martwych zwierząt, ale nie przygotowało mnie to na widok dwojga brutalnie zamordowanych ludzi, których w dodatku znałam.

– Jakoś sobie radzę. Na razie trzymam się na nogach – wyszeptałam.

– Dwie kule na każdą ofiarę. Rany wlotowe oddalone od siebie o parę centymetrów – wymamrotał Kit.

– To stało się przed chwilą. Ciała nie są sztywne ani pokryte plamami. Gdybyśmy przyjechali parę minut wcześniej, natknęlibyśmy się na zabójców. Albo oni na nas.

Nie przyjaźniłam się z Henrichem Kronerem ani Jilly, jednak dobrze ich znałam. Nie przepadałam za Henrichem, ale kilka razy zapraszał mnie i Davida na przyjęcia.

Sama siedziałam w jednym z tych żółtych szezlongów. Ciekawe, czy kiedykolwiek był tu doktor Anthony Peyser? Czy to on jest odpowiedzialny za śmierć tych ludzi?

Przez głowę przewijały mi się ponure myśli, jak zwykle pod wpływem stresu. Przypomniałam sobie, że widziałam Kronera w domu państwa McDonoughów tej nocy, kiedy zginął Frank. Mnie także odwiedził po śmierci Davida. Teraz nabrałam podejrzeń, że nie był to przypadek. Okropność.

– Musimy wrócić do domu Carole – powiedziałam i chwyciłam Kita za rękę. – Musimy zabrać stamtąd ją i dzieciaki.

„Oni” pozbywali się wszystkich świadków.

ROZDZIAŁ 97

Kit odczuwał lęk, ale ze wzglądu na Frannie starał się tego nie okazywać. Zatrzymał wóz przy sklepiku na Baseline Road w Boulder. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin miał okazję zastosować w praktyce wszystkie umiejętności nabyte w czasie pracy w FBI, a także nieco je rozszerzyć. Przypomniało mu się porzekadło, które poznał w czasie szkolenia w Quantico: „Siedem razy upadniesz, za ósmym wstaniesz”.

– To nie potrwa długo – powiedział, otwierając drzwi chevy. – Spróbują pogadać z Peterem Strickerem z FBI. Muszę go przekonać, żeby mi uwierzył, a to nie będzie łatwe.

– Dobrze – odparła Frannie – ale proszę, pospiesz się. Boję się o Carole i dzieci.

Kit ruszył szybkim krokiem w stronę automatu telefonicznego przed jasno oświetlonym sklepem. Wciąż nie opuszczało go przeświadczenie, że może liczyć w tej sprawie tylko na siebie. Cóż, taki los. Najgorsze, że w pojedynkę miał ograniczone możliwości działania. Dlaczego, u diabła, odebrano mu tę sprawę? To nie miało najmniejszego sensu i było cholernie niepokojące.

Nie chciał rozmawiać z Peterem Strickerem. Nawet teraz. Kit zdawał sobie sprawę, że dzwoniąc do niego sam się naprasza, by jego przełożony zwymyślał go, próbował zastraszyć i po raz kolejny odmówił udzielenia pomocy. Tak to wyglądało już od ponad roku. W kółko to samo.

Mimo że w Waszyngtonie było już po siódmej, Kit postanowił najpierw zadzwonić do gabinetu Strickera. Miał co prawda numer domowy swojego szefa – w końcu byli przyjaciółmi, a jakże – ale korzystał z niego tylko w ostateczności. Bez potrzeby nie należało tego robić.

Sekretarka Petera podniosła słuchawkę po pierwszym dzwonku.

50
{"b":"102248","o":1}