Powieki dziecka były wywrócone na drugą stronę; jego nic nie widzące, wytrzeszczone oczy wpatrywały się we mnie. Przed śmiercią, której przyczyną najprawdopodobniej była posocznica, maleństwo musiało przejść niewiarygodne cierpienia. W czwartym łóżeczku leżały bliźnięta zrośnięte biodrami. Jedno już umarło, a ponieważ organy wewnętrzne były wspólne dla obydwojga, drugie wkrótce również czekała śmierć.
Delikatnie położyłam dłoń na chłodnym policzku żyjącego jeszcze dziecka. Malec otworzył oczy.
– Cześć, malutki. Jak się masz.
Bez leków i sprzętu medycznego nic nie mogłam dla niego zrobić. Zapłakana, ruszyłam dalej.
Przy następnym łóżku zwisała rurka do dializy, do której niegdyś podłączona była mała istota o małpich rysach twarzy, niedożywiona, odwodniona i znajdująca się w stanie śpiączki.
Wszędzie wokół leżały dzieci tak zdeformowane, że trudno w to uwierzyć. Jeśli przeczucie mnie nie myliło, największą tragedią było to, iż rozwinęły się ze zwyczajnych ludzkich zygot. Te dzieci mogły być całkowicie normalne, ale zostały poddane mutacji. Tutaj prowadzono eksperymenty na ludziach, i to na wielką skalę.
Kit chodził od łóżka do łóżka, odłączając przewody elektryczne i rurki. Nic więcej nie mogliśmy dla tych dzieci zrobić.
Nagle w laboratorium zjawiła się Max. Bałam się, że ten makabryczny widok wywoła u niej szok. Chciałam jej tego oszczędzić, ale było już za późno. W jej oczach pojawił się smutek, ale i zrozumienie.
– Oni uśpili te dzieci – wyszeptała. – Robią to ze wszystkimi wadliwymi egzemplarzami. Zawsze tak było. Teraz już wiesz.
„Oni”! Kimkolwiek byli – nienawidziłam ich ze wszystkich sił. Zacisnęłam pięści.
– Trzeba się stąd wynieść – powiedział Kit. – Oni muszą tu wrócić. Nie zostawią tak tego wszystkiego, bo ktoś mógłby to znaleźć.
Spojrzałam na Kita.
– Ani żadnych świadków.
ROZDZIAŁ 85
Max, reszta dzieci, Kit i ja mknęliśmy przez las, pośród strzelistych jodeł, jakbyśmy bawili się w dziwaczną wersję chowanego. My musieliśmy się ukryć, a „Oni” wkrótce na pewno wyruszą, aby nas znaleźć. Byliśmy świadkami potwornych zbrodni.
Otaczające nas góry i lasy wyglądały pięknie jak nigdy. Cóż za ironia losu! Przez gałęzie przedzierało się lekko przyćmione światło słoneczne. Sójki i muchołówki ćwierkały wesoło. Słychać było szelest liści poruszanych lekkim wiatrem, który niósł woń sosen. Ale wszystko wydawało się tak przerażające, jak nieoczekiwana wyprawa do głębin Hadesu. Poznaliśmy straszną prawdę – a przynajmniej jej część.
Dzieci pogwizdywały sobie, a ja zupełnie nie mogłam pojąć, dlaczego. Max zdawała się im przewodzić i jak na razie dobrze sobie radziła w tej roli.
Zwróciłam się do Kita.
– Czemu one gwiżdżą?
Potrząsnął głową.
– Nie mam pojęcia.
Nagle Max zaczęła krzyczeć.
– Nadchodzą! To ochrona! Łowcy! Zaufajcie mi. Szybciej! Uciekajcie stąd! Biegiem!
Porwałam dziecko stojące najbliżej – Wendy – i pobiegłam wąską ścieżką wiodącą w głąb lasu.
Kit złapał Ikara i wyszarpnął pistolet z kieszeni; nigdy jeszcze nie czułam takiej ulgi na widok tej strasznej broni. Chłopiec był tak wystraszony, że nie zaprotestował.
– Wendy, spójrz! – krzyknął Peter do swojej siostry. – W górę! – Stał jak wrośnięty w ziemię, nie mogąc oderwać oczu od Max, która wzbiła się w powietrze.
Choć wiele razy już widziałam, jak lata, to i tym razem zaparło mi dech w piersiach, gdy ujrzałam ten cudowny, niezapomniany widok. Wiedziałam, co czuje Peter, ale nie mieliśmy czasu, by gapić się na Max.
– Peter! – krzyknęłam. – Chodź tu! W tej chwili! Rusz się!
Nie puszczając Wendy, i jego wzięłam na ręce. Obydwoje przywarli do mnie. Nie byli ciężcy, ale swoje ważyli.
Ukryłam się w kępie krzaków. Wokół nas rozległy się odgłosy wystrzałów. W grubym pniu stojącego nieopodal drzewa pojawiła się duża, ciemna dziura. Podniosłam dzieci z ziemi i zerwałam się do biegu.
Obejrzawszy się zobaczyłam, jak Max rzuca się z drzewa na jednego z napastników. Miał na sobie brązowo-zielony strój maskujący, jak wielu myśliwych i adeptów survivalu pętających się po tej okolicy. Max runęła na niego całym impetem. Czterdziestokilogramowy ciężar spadający z wysokości czterech metrów przygniótł nieznajomego do ziemi z taką siłą, jakby to nie była dziewczynka, ale stalowy sejf.
Rozległ się trzask łamanych kości. Mężczyzna padł na ziemię i zaczął się wić, wyjąc z bólu. Nie było mi go ani trochę żal.
Na długą chwilę zapadła cisza, niemal równie przerażająca jak odbijający się echem huk wystrzałów. Ilu ludzi nas ścigało? Gdzie byli?
Nagle Kit kucnął, przyjmując pozycję do strzału. Pociągnął za spust. Kolejny strażnik padł na ziemię jak ścięte drzewo, trzymając się za ramię.
Chwyciły mnie mdłości. Byłam niewygodnym świadkiem. Jak my wszyscy.
Nagle ziemia gwałtownie zadrżała. Potężny wybuch wstrząsnął lasem. Z najwyższym trudem udało nam się utrzymać na nogach.
Wydawało się, że powietrze rozwiera się przed nami. Przez las przebiegła fala gorąca. Poczułam dym i serce zamarło w mojej piersi.
Pożar.
Obok nas, z tętentem przemknęły dwa jelenie. Na niebie pojawiły się czarne chmury ptaków. Las nagle zapełnił się przerażonymi zwierzętami i ludźmi.
– „Szkoła”! – krzyknęła Max. – To się stało w „Szkole”.
– Wybuchła bomba – wrzasnął Kit. – Pozbywają się dowodów. Chcą puścić wszystko z dymem. Nie zatrzymujcie się! Biegnijcie dalej! W tej chwili nic nie możemy zrobić.
Zebraliśmy dzieci razem i poganiając je, rzuciliśmy się do dalszej ucieczki. Potykając się, ślizgając i przewracając na ziemię, zsunęliśmy się zboczem wzgórza do małej doliny. Następnie wspięliśmy się z trudem na sąsiednie wzniesienie i znów zbiegliśmy na dół. Uciekaliśmy, dopóki nam starczyło sił, a nawet dłużej.
Pięcioro dzieci, dwoje dorosłych – siedmiu świadków.
ROZDZIAŁ 86
Zatrzymaliśmy się, by odpocząć; znaleźliśmy schronienie pod formacją skalną, która wyglądała tak, jakby niewzruszenie stała w tym miejscu od zarania dziejów. Byliśmy zmęczeni, zasapani i nie mogliśmy wydobyć z siebie głosu. Nasze niedawne skromne zwycięstwo dawało nam tylko chwilę wytchnienia, nic więcej. Uciekliśmy kilku typom z ochrony, i co z tego?
Minęło pięć, potem dziesięć minut, ale nie pojawiał się żaden ze strażników. Przynajmniej na razie.
Kit wdrapał się na wysokie, rozgałęzione drzewo, by rozejrzeć się po okolicy. Byłam pod wrażeniem zwinności, z jaką śmigał w górę i w dół po pniu. Ciągle czymś mnie zaskakiwał.
– Nikogo nie widać – oznajmił. – Ale to o niczym nie świadczy. Wiedzą, że obarczeni dziećmi nie możemy daleko uciec.
Max wyrosła u mojego boku i zaczęła natarczywie klepać mnie w ramię.
– Powinnam nauczyć je latać – powiedziała. – To nie sprawi im trudności, Frannie. Muszę to zrobić. Będzie im łatwiej uciec przed strażnikami. Tak jak mnie.
Dzień chylił się ku końcowi, a ja bałam się o dzieci. Nie wyobrażałam sobie dalszej wędrówki w ciemnościach. Do tej pory las był dla mnie miejscem, w którym znajdowałam schronienie. Teraz zobaczyłam go w zupełnie innym świetle.
– Zmrok zapada szybko – ostrzegłam Max. Nie chciałam jej straszyć, ale liczyłam, że zrozumie, co mam na myśli.
– Na razie nie jest tak źle – odparła. – Wzeszedł księżyc. Proszę, zaufaj mi. Mam wyczucie w tych sprawach. Poza tym w ciemnościach widzimy lepiej od ciebie.
Byłam pełna podziwu dla Max. Zaledwie parą dni temu szarpała się bezradnie w sieci, w którą ją złapaliśmy. Teraz brała na siebie odpowiedzialność za swoich małych uczniów. Ufałam jej osądowi oraz instynktowi.
Czuła, że nadszedł czas, by wypchnąć pisklęta z gniazda. Zapewne miała rację. Cudownie byłoby zobaczyć to na własne oczy.
Pierwszy lot!