Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Kocham zwierzęta, ale z drugiej strony wiele zyskałam dzięki badaniom na nich prowadzonym. Mogłabym z równym zapałem stanąć po stronie zwolenników, jak i przeciwników eksperymentów na zwierzętach. Jednak nie potrafię znaleźć w sobie zrozumienia dla okrucieństwa. Bez względu na przesłanki, jakimi kieruje się naukowiec, jest odpowiedzialny za los swoich zwierząt.

Zaczęłam zdejmować klatki jedną po drugiej, potrząsając nimi.

– Nie ma w nich pokarmu. Wszystkie zwierzęta zdechły z głodu – szepnęłam.

– Zostały uśpione – powiedziała Max. Jej oczy zaszkliły się łzami.

To był niezapomniany widok – piękna mała dziewczynka opłakująca los martwych myszy.

ROZDZIAŁ 79

Max nie lubiła płakać, nie lubiła okazywać słabości. Nie chciała zdradzić się przed Frannie z tym, że zaczynała odchodzić od zmysłów ze strachu, przerażały ją własne myśli, a w jej duszy rozgorzał dziki gniew. Nikt nie powinien mieć prawa robić takich rzeczy.

Jej zmysły w tej chwili były niezwykle wyostrzone. Wzrok, słuch, węch, dotyk. Tak samo jak wówczas, gdy uciekała ze „Szkoły”. Wcześniej nie wiedziała, że posiada tak wspaniały dar.

W powietrzu unosiły się zapachy przypalonej kawy, rozmaitych związków chemicznych, nagrzanego metalu oraz dolatujący z bliskiej odległości odór rozkładającego się ciała.

To wszystko ją przerażało. Jak Harding Thomas i reszta tych kretynów mogli coś takiego zrobić? Czy to dlatego, że ona uciekła? Czy przez nią zginęły te wszystkie stworzenia? Och, proszę, niech się okaże, że to nie stało się przeze mnie.

Krótsza wskazówka zegara wiszącego nad zbiornikami kriogenicznymi stała w miejscu, jakby czas też umarł.

Max szła dalej. Kiedy znalazła się w dobrze jej znanym Głównym Biurze Nadzoru, opadły ją wspomnienia. Przed oczami Max stanął wujek Thomas, głaszczący ją swoją ogromną dłonią po głowie. Często powtarzał, że jest „w głębi duszy naukowcem”. Kochał swoją małą Tinkerbell, a przynajmniej tak mówił. Była taką mądrą dziewczynką. Kochana mała Tink.

Kłamca! – pomyślała. Morderca. Drań – niższa forma życia od ameby.

Miała ochotę skulić się w kłębek i popłakać sobie. Gdzie byli wszyscy, wujek Thomas i cała reszta? Czy ukrywali się przed nią? Czy ją obserwowali? Bardzo lubili obserwować kogoś, aby nagle wyskoczyć znikąd i złapać delikwenta w najmniej spodziewanym momencie.

W „Szkole” panował rygor, tak jak w szkołach wojskowych, przynajmniej takich, jakie pokazywano w filmach. Każdy dzień był rozplanowany co do minuty. Max uczyła się, pracowała, robiła testy, ćwiczyła albo oglądała telewizję. Nigdy nie darzono jej miłością, nie dodawano otuchy, nie nagradzano wysiłków. Była tylko jednym z okazów, tyle że miała dość oleju w głowie, by stać się użyteczna. I wiedzieć w głębi ducha, że jest czymś więcej niż tylko okazem.

Za Głównym Biurem Nadzoru korytarz rozgałęział się w dwie strony. Max odruchowo skręciła w prawo. Znała drogę, znała ten budynek jak własną kieszeń. Trafiłaby wszędzie nawet z zawiązanymi oczami.

Dwadzieścia kroków, dziesięć, pięć. Zaczynamy odliczanie.

Aż wreszcie stanęła przed ciężkimi metalowymi drzwiami z napisem ŻŁOBEK.

Dosłyszała za sobą jakiś dźwięk i wstrzymała oddech. Jej umysł pracował na przyspieszonych obrotach. Tak, to bez wątpienia kroki. Ktoś nadbiegał! I to szybko! Więcej niż jedna osoba.

Max zwróciła się do Frannie. W jej oczach błysnął strach. Była przygotowana na najgorsze. I nagle parsknęła śmiechem. To tylko Kit i Pip. Co za ulga. Znów mogła spokojnie odetchnąć. Jak to dobrze, że razem stawią czoło temu, co może ich wkrótce spotkać.

– W końcu jakoś dostaliśmy się do środka – wydyszał Kit.

Max nie wiedziała, co myśleć. W tej chwili jednak nie miało to znaczenia.

– Kit, Frannie – powiedziała – a teraz patrzcie. To ważne. Proszę. Oto, dlaczego tu wróciłam.

Max otworzyła drzwi „Żłobka” i krzyknęła.

ROZDZIAŁ 80

Odskoczyłam do tyłu.

Kiedy zobaczyłam, co znajdowało się za drzwiami, i ja chciałam krzyczeć, a zarazem, choć może dziwnie to zabrzmi, dziękować Bogu.

W klatkach, pod brudnymi kocami leżało czworo dzieci. Wszystkie żyły i wszystkie miały skrzydła.

– Peter, Ikar, Wendy! – pisnęła Max i rzuciła się do klatek. – Oz!

– Och, Peter, biedaku. Wendy! – krzyknęła otwierając klatkę, w której było dwoje maluchów. Peter i Wendy, wtuleni w siebie, siedzieli w kącie, mrużąc oczy przed światłem.

– Chodźcie do mnie – powiedziała Max łagodnym tonem. – Chodźcie do Max. – Głosiki dzieci były ciche, ale pełne miłości; przypominały nieco ptasie trele.

Max otworzyła następną klatkę. W drzwiach pojawił się mały chłopiec i po chwili wygramolił się ze swojego więzienia.

– Ikar! – krzyknęła Max. – Sprowadziłam pomoc.

– Gdzie Matthew? – spytał chłopiec.

– Nie wiem. Na razie nie mówmy o tym. Jak się czujesz? Wszystko w porządku?

– Jestem zdrów jak stado krów – powiedział Ikar i uśmiechnął się. Niesamowite.

Maleństwa jak na komendę przypadły do Max i uczepiły się jej. Wyszeptały słowa powitania, wydały z siebie przenikliwe, wysokie okrzyki. A potem, wszystkie dzieci-ptaki razem rozpłakały się ze szczęścia.

Kiedy pomagałam Max uwolnić dzieci z klatek, przechodziły mnie dreszcze. Te maleństwa były tak piękne, tak rozkoszne. Czułam się, jakbym odnalazła bezcenny skarb w najmniej oczekiwanym miejscu. Każde z dzieci było cudem.

Uspokoiłam roztrzęsione nerwy na tyle, by obejrzeć dzieci okiem lekarza; były niedożywione i odwodnione, ale nic ponadto. Gdybyśmy znaleźli je nieco później, mogło być z nimi o wiele gorzej. Podbiegłam do umywalki i dałam im wody. Zamknięto je tu, by umarły z wycieńczenia, jak myszy w laboratorium. Czworo pięknych małych dzieci, skazanych na śmierć.

Moje oczy spoczęły na chłopcu, który wyglądał na siedem lat. Był szeroki w ramionach i miał jasnobrązowe skrzydła, a jego szyję i barki porastały niewykształcone pióra, zlewające się z opadającymi na kark kasztanowymi włosami.

Skóra chłopca była wilgotna, jego twarz posiniała od płaczu, ale w wielkich okrągłych oczach nie dało się zauważyć strachu.

– Jestem Ozymandias – powiedział, unosząc hardo podbródek. – Coś ty za jedna? Jesteś naukowcem? Parszywym łapiduchem?

– Mam na imię Frannie – odparłam – a to mój przyjaciel Kit. Przyszliśmy tu z Max.

– To moi przyjaciele, Oz – wyjaśniła Max – choć może trudno w to uwierzyć.

– Cześć, Oz. Ozymandiasie. – Kit wyciągnął rękę do chłopca, który uścisnął ją po chwili wahania.

Max wypchnęła z szeregu małą dziewczynkę. Była rumianym cherubinkiem w wieku około czterech lat, o czarnych, równo przyciętych włosach i oczach w kształcie migdałów. Miała na sobie sukienkę bez rękawów, taką samą, jaką nosiła Max, gdy ujrzałam ją po raz pierwszy. Mała dziewczynka wyciągnęła do mnie białe skrzydła, z niebieskimi końcami. Cudo.

Jej pióra zaszeleściły niczym taftowa spódniczka baletnicy podczas piruetu.

– Mama? – powiedziała dziewczynka tak, że serce mało mi nie pękło.

– Tak nazywa wszystkie kobiety – wyjaśniła Max. – Nigdy nie miała matki. Jak my wszyscy.

Serce mi się krajało, kiedy patrzyłam na tego małego aniołka. Moje oczy znów napełniły się łzami. Nigdy nie będę w stanie ująć w słowa tego, co czułam w tej chwili.

– Ma na imię Wendy. Wendy, to jest Frannie – przedstawiła nas sobie Max.

– Powinnaś zobaczyć mojego brata! – powiedziała nagle Wendy cichym, piskliwym głosem i wskazała Petera, który był niemal idealną jej kopią.

Jeden z chłopców, mniej więcej w wieku Max, trzymał się na uboczu. Miał jasne włosy, okalające twarz i opadające na ramiona. Był szczupły, wysoki.

Uprzytomniłam sobie, że choć wszystkie te dzieci mają skrzydła, to wieloma cechami różnią się między sobą. Co to mogło oznaczać? Na pewno coś ważnego, ale na razie nie miałam pojęcia, co.

Wyciągnęłam rękę do chłopca, ale syknął, kiedy go dotknęłam. Nic dziwnego, że się mnie bał. Jak mógł komukolwiek zaufać? Jak którekolwiek z tych dzieci mogło nam zaufać?

41
{"b":"102248","o":1}