ROZDZIAŁ 43
Kit czuł się, jakby dostał obuchem w głowę. Starał się tego nie okazywać. Powtarzał sobie w duchu, że jest zawodowcem, agentem FBI, inteligentnym, stosunkowo zdrowym na umyśle człowiekiem.
Czyli przeczucie go nie zawiodło; w tej okolicy rzeczywiście działo się coś niezwykłego. Słusznie postąpił podążając tropem, który prowadził aż do Kolorado. Dlaczego, do diabła, FBI odebrało mu to śledztwo? To nie miało sensu. Jezu, Jezu! Frannie O’Neill widziała skrzydlatą dziewczynkę. To też było ważne; oznaczało bowiem, że ona nie mogła z tym mieć nic wspólnego. Chyba.
– Kiedy to się stało? – spytał. Nie chciał przesłuchiwać Frannie, ale musiał dowiedzieć się, co właściwie widziała. Skrzydlata dziewczynka? Eksperymenty na ludziach? Jakiego rodzaju eksperymenty? Co tu się działo?
– Wierzysz mi? – spytała Frannie ze zdumieniem, po czym na jej twarzy odbiła się ulga.
Kitowi przemknęło przez myśl, że gdy ona tak na niego patrzy, mógłby uwierzyć, że ziemia jest płaska, księżyc jest z niebieskiego sera oraz że istnieje coś takiego jak miłość od pierwszego wejrzenia, happy end i latające dziewczynki.
– Tak, wierzę ci, Frannie – powiedział.
– To dobrze, bo widziałam tę dziewczynkę dwa razy.
Frannie sama wyglądała jak dziecko, kiedy, podekscytowana, opowiadała o swoich spotkaniach z małą nieznajomą. Opisując dziewczynkę, zaczęła nawet machać rękami, by zademonstrować, jak wyglądała podczas lotu. Frannie mówiła szybciej niż zwykle, a jej oczy były okrągłe jak talerze.
Nie ulegało wątpliwości, że jest niewinna. Kit miał ochotę powiedzieć jej wszystko, co wiedział, a czego nie powinien zdradzić nikomu, zwłaszcza kobiecie, której mąż mógł być zamieszany w tę sprawę. Mimo to, nie powinienem jej okłamywać, pomyślał. Nigdy więcej. Nie mogę jej tego robić.
– Wiesz co? Jutro, z samego rana – powiedział wreszcie – pójdziemy poszukać tej dziewczynki. Razem. Zobaczysz, znajdziemy ją.
– Czyli naprawdę mi wierzysz? – spytała Frannie. Na jej twarzy wciąż malowało się zdumienie, ale i nadzieja.
– Słowo honoru – odparł Kit i mrugnął do niej porozumiewawczo. – A poza tym w FBI nauczono mnie odróżniać, kiedy przesłuchiwany mówi prawdę, a kiedy kłamie.
Potem wziął Frannie w ramiona i delikatnie ją pocałował. A Frannie O’Neill nareszcie udało się zaskoczyć Kita, bo nieoczekiwanie odwzajemniła pocałunek.
Księga trzecia
Dwadzieścia cztery kosy, zapiekane w cieście
[1]ROZDZIAŁ 44
Brzęk tłuczonego szkła wdarł się w ciszę zalegającą dom na ekskluzywnym przedmieściu Denver. Hałas wyrwał doktora Richarda Andreossiego z popołudniowej drzemki.
Mały Sam spał spokojnie na jego piersi. Razem śnili cudowne, słodkie sny.
Odłamki tłuczonego szkła spadały deszczem na drewnianą posadzkę. Jezu, ten dźwięk dochodzi z gabinetu.
Doktor Andreossi delikatnie zdjął Sama ze swojej piersi, tak, by go nie obudzić. Następnie ułożył dziecko na poduszkach.
– Zaraz wracam, Sam – szepnął. – Śpij sobie. Ciii, dziecino, ciii.
Richard Andreossi już od dłuższego czasu zamierzał ściąć gałąź, która przy każdym silniejszym podmuchu wiatru uderzała w okno gabinetu. Zawsze jednak był zbyt zajęty, zbyt zmęczony opieką nad Samem, swoimi ojcowskimi obowiązkami. Czterdziestosiedmioletnie mięczaki nie nadają się do tego, myślał sobie, ale Megwin bardzo chciała mieć dziecko, no i teraz nie było już odwrotu.
Wciągnął niebieskie kraciaste szorty na swój duży brzuch i włożył stare wytarte tenisówki. Znów rozległ się jakiś hałas. Czyżby lampa się przewróciła? Co się dzieje, do diabła?
Może jakieś zwierzę dostało się do domu? Wiewiórka? Mały ptak? Doktor Andreossi szurając nogami podszedł w stronę drzwi gabinetu i zajrzał do środka.
Upłynęło kilka sekund, zanim zdał sobie sprawę, co tam się dzieje, a i wtedy nie do końca był to w stanie zrozumieć.
Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w szarym dresie z kapturem i butach nike systematycznie zrzucał wszystko na podłogę, robiąc w gabinecie potworny bałagan. Wydawało się, że tylko o to mu chodzi. Doktor Andreossi od razu go rozpoznał.
– Co ty tu robisz, do diabła? – spytał po chwili. – Czemu tu przyszedłeś? Czego chcesz?
Intruz pozrzucał z antycznego biurka część leżących tam grubych ksiąg i kartek z różnymi zapiskami. Doktor Andreossi poczuł na karku i biodrach strużki potu.
Oszacował na oko odległość dzielącą go od intruza. Bał się o własną skórę, ale w tej chwili ważniejsze było bezpieczeństwo małego Sama.
– Nawet o tym nie myśl – powiedział mężczyzna. – Nie jesteś wystarczająco szybki. – Nagle wyciągnął pistolet, jak jakiś rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu. Wycelował go prosto w twarz doktora.
– Czego chcesz ode mnie? – Doktor Richard Andreossi szybko rozważył wszystkie logiczne możliwości. Był inteligentnym człowiekiem, a jego mózg pracował na pełnych obrotach.
– Niczego. Zupełnie – odparł człowiek z pistoletem w ręku, półautomatycznym smith amp; wessonem. – Niczego już nie możesz zrobić. Dwoje dzieci uciekło ze szkoły. Zawiodłeś nas w najmniej odpowiednim momencie.
Nagle doktor Andreossi uzmysłowił sobie, że za chwilę umrze. Jego ciało zmieniło się w bryłę lodu, głowa stała się lekka. Wszystko w nim krzyczało: Sam, Sam, Sam.
– Moje dziecko? – wyszeptał. – Na tapczanie.
– Nie martw się. Megwin niedługo wróci – odparł intruz o zimnych oczach. – Twojemu dziecku nic się nie stanie. Nie zrobilibyśmy mu krzywdy. Nie jesteśmy potworami.
I wtedy Harding Thomas trzykrotnie pociągnął za spust.
ROZDZIAŁ 45
Max bała się jak nigdy, ale nie zamierzała pozwolić, by strach powstrzymał ją przed zrobieniem tego, co zrobić należało. Musiała postępować jak dorosły człowiek. Zamierzała wrócić na miejsce zbrodni, czyli inaczej mówiąc – do domu. Trzeba było sprawdzić, czy trzymają tam Matthew i czy nie zabrali stamtąd różnych rzeczy. Bardzo ważnych rzeczy, nie da się ukryć. Do domu wracamy, do domu.
Oczywiście, latanie nocą, bez radaru czy autopilota było wyjątkowo niebezpieczne i niezbyt rozważne. Chmury zasnuły niebo, lada chwila mogło zacząć padać i Max myślała sobie, że przydałoby się jej trochę więcej światła.
Uważaj! Niewiele brakowało, żeby wylatując z poszarpanej połaci mgły uderzyła głową prosto w zbocze wzgórza. Szybko skręciła w lewo, gwałtownie wymachując skrzydłami. Następnie wzbiła się ponad chłodną, nieprzejrzystą warstwę powietrza. Mało brakowało. Oj, jak mało.
Wbrew sobie, zaczęła myśleć o „Szkole”. „Wujek” Thomas mówił, że została zorganizowana na wzór szkół wojskowych. Max wiedziała, że Thomas kiedyś był żołnierzem, prowadził zajęcia w Akademii Sił Powietrznych, a nawet miał dzieci, już dorosłe. Ona i Matthew mieszkali w małym internacie. Ich każdy dzień był dokładnie rozplanowany: śniadanie, nauka, badania, ćwiczenia, lunch, praca, nauka, następne badania, kolacja, nauka i spać. A potem wszystko od nowa. I jeszcze raz. I jeszcze.
Tak wyglądało ich życie, dopóki w „Szkole” nie zjawiła się pani Beattie. Pomagała im i w nauce, i w wypełnianiu tych denerwujących testów, a do tego wprowadziła do rozkładu dnia coś zupełnie nowego: zabawę. Pani Beattie nigdy nie służyła w wojsku. Bardzo ją kochali. Aż pewnego dnia została uśpiona.
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy do „Szkoły” przybyła pani Beattie, pojawiły się rozmaite udogodnienia. Sprowadzono „wagonik” do zabawy. Do tego nowy komputer apple. A podczas weekendów dzieci chodziły do warsztatu, gdzie mogły do woli dłubać w drewnie, i do pracowni artystycznej. Max domyślała się, że „sztuka” to tylko jeszcze jedna forma testu, ale nie przejmowała się tym zbytnio. Gdyby inne testy były równie fajne, nie miałaby powodu, by na nie narzekać.