– A ty się trzęsiesz z zimna…
– Ale mi sterczą tak, że nitki w biustonoszu pękają…
– Tylko końcówki – dobił.
Ubierała się w rzeczy wyciągnięte z szafy, nie ruszając tych ułożonych w kostkę.
– Weź też coś z tego – wskazał na brudy. – One też będą chciały wziąć coś z nowych rzeczy…
– Marion? – Sheilla wydęła wargi. – Może chodzić bez… Bez różnicy.
– Nie bądź złośliwa, nie jest z nią tak źle…
– Ze dwa numery mniej. Po co ją w ogóle wziąłeś z sobą? Co się w niej mogło spodobać? – triumfowała. – Teraz idę spać i nie życzę sobie towarzystwa kopytnych.
– Umyję się rano – wzruszył ramionami.
W uszach narastał znajomy szum przed oczyma triumfująco biegały mroczki. Serce domagało się swoich praw.
– Już nic nie widzę… – szepnął. – Chyba mnie bierze… Pomóż mi położyć się.
– Cholera! – powiedziała, biorąc go pod rękę. – Może nie powinnam robić tego pokazu dla ciebie.
Ledwie ją słyszał przez szum w uszach. Czuł zgniatanie klatki piersiowej. Ułożyła go na podłodze, na kocu. Nadal był świadomy, ale odczuwał przemożne pragnienie ucieczki ze swego męczącego ciała. Sheilla poszukiwała apteczki w wystrzępionym plecaku Marshy.
– Marsha! Gdzie są kropelki?… Dona znowu wzięło – szarpała ją za ramię. Marsha gramoliła się na kocu. Don leżał nieruchomo, półmrok ukrywał jego bladość. Było mu bardzo zimno, miał dreszcze. Wyglądało, jakby drgał w agonii. Czuł się zdruzgotany, nie miał zwykłego, upartego pragnienia przetrwania, które dotąd go nie opuszczało.
– Z nim już koniec – powiedziała Marsha. – Nie przetrzymał tego wszystkiego. Miałam cholerną rację…
– Szukaj kropelek! Ty cholerna guzdrało! – Sheilla mówiła twardo, podtrzymując głowę Dona.
– Ciężko mi – powiedział cicho.
Sheilla próbowała rozluźnić jego waciak. Marsha znalazła mały słoiczek owinięty workiem foliowym. Zapach zdradzał zawartość. Folia nasiąkła brunatną cieczą, która przeciekła przez nieszczelny korek.
– Nie możesz tego pić – powiedziała, podając mu lek. – Przyłożę ci do języka. Dwadzieścia przyłożeń.
– To chyba za dużo!? – zdziwiła się Sheilla.
– Musi dostać kopa, żeby wstać na nogi. Również Marion zbudziła się.
– Wyjdzie z tego? – zapytała.
– Musi wyjść, musi nam pomóc – powiedziała Marsha. Wraz z jej słowami poczuł się lepiej. Lekarstwo działało szybko. Dreszcze ustały. Dziewczyny szczelniej go okryły. Sheilla przyniosła z kuchni jakieś cukierki. Rozmoczyły je w letniej wodzie po myciu.
– On był głodny, po prostu cholernie głodny. Glukoza poleciała w dół – Sheilla przekonywała pozostałe. Marsha milczała. Don leżał osłabiony; dolegliwości już minęły. Nakarmiły go rozmoczoną, słodką papką. Marion oblizywała palce.
– Bolą mnie te kulasy… – była jeszcze pijana. – Szczególnie golenie.
Nagle Marsha przyjrzała się Sheilli.
– Ty świnio! – wrzasnęła. – Ty młoda świnio! Wszystkie szmaty przekopałaś?! Wybrałaś sobie co najlepsze?!
Sheilla stała bez ruchu, przygotowana do obrony zdobyczy, – Szafa jest jeszcze pełna – powiedziała. – Możesz podzielić się z Marion. Ja nie Wzięłam wiele. Don zasypiał.
Sheilla i Marion siedziały cicho, owinięte w koc. Dopalała się świeca. Zbudził go hałas – to Marsha otrzepywała się ze śniegu.
– Byłam na górze – powiedziała. – Jest już dzień. Co będziemy robić, Don?
– Zjemy coś, a potem… – zawahał się. – Chyba nie zamierzacie dziś wyruszyć?
– Bez sensu – syknęła Marion. – Moje stopy są do niczego. Marsha przyniosła suchy chleb i otwartą, nadjedzoną puszkę mielonki oraz butelkę nadkwaszonego, zimnego mleka.
– Zrobisz dzisiaj namiar? – zapytała. Potwierdził skinieniem głowy, żując kawałek chleba.
– Może wyślij też wezwanie?
– Na dodatek, już po antybiotykach – kontynuowała. – Apteczka zamokła i rozpuściły się na błotko.
– Może da się zebrać tę masę i wysuszyć, a potem podzielić na porcje?
– Będzie trudno: prawie wszystko wypłynęło i wsiąkło w plecak. Może uzbiera się na dwie porcje…
– To je przygotuj i podaj Marion.
– A ty? – skinął głową w stronę Sheilli.
– Boli, jak cholera. Przez bandaż przesiąka wydzielina.
– Jaka wydzielina?
– Przezroczysta i nie śmierdzi. To nie jest ropa.
– To dobrze. Trzeba będzie zmienić opatrunki.
– A poza tym chciałybyśmy się też umyć – powiedziała z naciskiem Marsha. – Nie tylko twoja ulubienica musi być czysta…
– Wszystkie – jesteście moimi ulubienicami – odpowiedział. – W przeciwnym razie nie byłybyście ze mną. Jeśli mamy tu dłużej pozostać – zmienił temat – będzie sporo roboty. Musicie mi pomóc. To znaczy ty, Marsha…
Marion przygotowywała porcje antybiotyku. Gdy nikt nie patrzył, wylizywała i wysysała tkaninę plecaka, żeby więcej wchłonąć. Widziała ludzi umierających w wyniku infekcji wywołanych lekkimi odmrożeniami. Wierzyła, że nabawiła się lekkich odmrożeń.
Don wspiął się przez otwór w dachu i korytarzem śnieżnym wyszedł na powierzchnię.
Było niezbyt zimno. Kłębiły się szare chmury. Wokół cicho, spokojnie, ani śladu życia. Na zboczu widniały ślady ich męczeńskiej wędrówki. Tylko ślady przypominały wczorajszą walkę o przetrwanie. Na zboczu widać było miejsce drugiego upadku Marion, a nieco wyżej upadku Sheilli, a także ślady innych upadków, mniej groźnych. Spokojnie wędrował wzrokiem wczorajszą drogą. Ile jeszcze dni zdobyli dla siebie wczorajszą walką?
W głębokiej dolinie nie było sensu robić namiaru; a Don nie zamierzał wspinać się aż na grzbiet. Poza tym nie podzielał zdania Marshy, że powinni kontaktować się z innymi.
Planował co innego. Zaczął łopatą drążyć głęboki szyb do komina. Był dobrym specjalistą. Korzystając z niewiele ponad dwudziestu litrów wody podgrzanej na zaimprowizowanym piecyku z garnka i podawanej przez Marshę w litrowym garnku, wykonał głęboki na kilka metrów szyb o ścianach wygładzonych i dokładnie oblodzonych. Następnie pociągnął boczną sztolnię łączącą otwór wejściowy z szybem kominowym, umożliwiającą usuwanie śniegu w razie zamieci. Nad szybem wzniósł zmyślną, zwiniętą z arkusza blachy konstrukcję wspartą na deskach wlodzonych w ścianę szybu i przykrytą daszkiem chroniącym od zamieci. Gdyby ktoś obserwował dolinę przy użyciu lornetki, spostrzegłby jedynie ledwie wystający ponad powierzchnię kominek z daszkiem. To nie był wielki powód do obaw, gdyż było mało prawdopodobne, że akurat jacyś ludzie będą szli tą doliną, a z grzbietu dym powinien być niezauważalny.
Przełknął zimny posiłek i wrócił do pracy. Koniecznie chciał dzisiaj uruchomić piec. Teraz drążył drugą, szerszą sztolnię, prowadzącą w dół do dachu i następnie niżej, do okien. Chciał przez to zmniejszyć groźbę zaczadzenia, gdy rozpalą piec; chociaż pogarszało to izolację cieplną budynku. Pracował pośpiesznie, zgrzany i spocony. Gdy w oknie pojawiły się nogi Dona, do wnętrza budynku po latach wróciło światło. Sheilla otworzyła okno i przekop był gotowy. Potem przedłużył tunel aż do drzwi.
Przyszło nam, jak polnym myszom, drążyć chodniki – pomyślał. Don mógł uważać się za wytrawnego wędrowca śnieżnego. Stracił rachubę dni, od kiedy wędruje. Dziesiątki noclegów – w jamach śnieżnych, w opuszczonych, splądrowanych chałupach lub odkopanych szałasach. Najpierw na zachód, a teraz po ostatecznej awarii, gdy wszyscy musieli opuścić miasto – na południowy wschód. Rozproszyli się, gdyż wtedy nie konkurowali w zdobywaniu żywności. Z rzadka wymieniali namiary radiowe, aby ułatwić sobie orientację.
W razie spotkania z grupką innych ludzi musiał liczyć się z walką o posiadane dobra. Walka mogła zakończyć się śmiercią, lub ranami, które z reguły pociągały za sobą powolną, ale nieuchronną śmierć.
Należało przetkać przewód komina. Najpierw, małym garnkiem przywiązanym do długiego kija usunął sporo śniegu z przewodu. Następnie do wnętrza pieca wsadził piecyk z garnka. Wkrótce cegły rozgrzały się i z komina zaczął osuwać się śnieg. Wygarniał go tak, aby nie zagasić ognia. Obecnie najgorszą rzeczą byłoby przerwanie ogrzewania, gdyż utworzyłby się czop z lodu i trwale zatkałby przewód kominowy. Don uprzątał kolejne porcje śniegu zsuwające się do paleniska. Z góry ściekała strużka wody.