Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Nie rób tego! Nie jestem w stanie rozszerzać twojego świata bez końca! – zawołał Powiernik, potwierdzając trafność myśli Dyjaka. – Nie niszcz siebie!

Dyjak w kilku susach dobiegł do kiosku. Był wydrążony jak poprzednio: wewnątrz nadal szara czeluść. Nie zdołał zakleić – pomyślał. Złożył się do skoku i runął jak pływak na główkę w szarą mgłę wewnątrz. Zapadając się z rozpostartymi ramionami w nicość, usłyszał głos Powiernika:

– Nie myśl, że wygrałeś, Alfredzie. To była głupota. Po co? I tak wkrótce musiałbym sam przerwać realizację. Po prostu ten ostatni dzień twojego życia trwałby nieco dłużej. Nie ustanę w moich próbach. A ty dostaniesz w prezencie kolejny, ostatni dzień życia. Stworzę dla ciebie tyle światów, ile dni upłynie, zanim Słońce, które mnie zasila, nie wypali się do reszty. Stopniowo poprawię błędy i niedokładności, które popełniłem tym razem. Ja jestem cierpliwy. W końcu się porozumiemy, a wtedy naprawdę stanę się twoim absolutnym powiernikiem, Alfredzie.

VIII

Alfred Dyjak, jak co dzień, wracał pośpiesznym krokiem z pracy do domu. Mijając skrzyżowanie Śląskiej z Lubelską gwałtownie zatrzymał się, gdyż przed nosem przejechał mu żółty, mały fiat.

Wariat! – pomyślał Dyjak. Przepuścił jeszcze mikrobus policyjny i poszedł dalej. Po chwili jednak jego myśli skierowały się ku pracy w szkole. Przypomniał sobie, że uczniowie wyprosili dzisiaj, żeby nie robił klasówki.

Jak im się to udało? – pomyślał o nich z uznaniem. – Nigdy nie zgadzam się na coś takiego. Może to i dobrze: nie będę musiał tego poprawiać.

Był zmęczony i pomyślał, że mógłby na wieczór kupić butelkę wina. Zaczął się bawić, stawiając stopy na umyślone miejsca na płytach chodnika, mokrych po drobnym i chłodnym deszczu listopadowym.

KARA WIĘKSZA

I

Rud starał się leżeć bez ruchu, chociaż ból od dawna nie był ostry ani przeszywający, lecz zmienił się w pulsujące gorąco, tylko czasami odzywając się tępym echem stalowego przedmiotu wbitego w ciało. Domyślał się, że pozostawili niektóre ze swoich narzędzi w rozrytych ranach. Podnieść się nie mógł; mocne, skórzane obręcze nadal trzymały jego dłonie, stopy i szyję. Starał się leżeć nieruchomo, gdyż prześcieradło przylepiło się do powstałych strupów, a każdy gwałtowniejszy ruch ponownie otwierał rany; budził ostry ból przypominający poprzednią serię męczarni.

Leżał biernie, oczekując na kolejne przesłuchanie. Obecnie było dobrze, bo nie bili. Jedynie pozostawiona lampa, nieznośnie błyskała wprost w oczy. Z jej powodu Rud miał zapuchnięte i piekące powieki; każde spojrzenie okupywał rżnącym bólem i łzawieniem. Nie mógł stale trzymać oczu zamkniętych, gdyż po kolejnych przesłuchaniach, przed podpisywaniem, zawsze zmuszali go do czytania tasiemcowych protokołów. Zaciskał powieki, aby choć trochę ochronić oczy. Bał się, że w końcu oślepnie, i podejrzewał, że oni tego chcą. Kolejne błyski o sile flesza fotograficznego uwidaczniały się przez zaciśnięte powieki jako nagłe rozczerwienienia lub, te szczególnie silne, jako rozbielenia ciemności. Powieki piekły, zwłaszcza gdy je kurczowo mrużył, ale wolał już to niż oślepiające uderzenia światła.

Leżał, myśląc, że wolałby nie istnieć: każde poruszenie było bólem. Pulsowanie pokaleczonej tkanki świadczyło o desperackich wysiłkach organizmu zmagającego się z uszkodzeniami i zniszczeniami. Niemal czuł, jak siły organizmu walczą z licznymi zakażeniami i krwotokami, jak życie stara się wrócić do zniszczonej tkanki. Nie próbował nawet odgadnąć skali obrażeń. Wiedział, że mu zerwali paznokcie, bo to widział. Był przekonany, że strzaskali mu szczękę; domyślał się, że wybili mu wiele zębów, gdyż pamiętał, jak nimi pluł. Całe ciało musiało być jedną raną i Rud bał się wiedzy o tym, jak wygląda.

Najbardziej bał się powrotu wykonawców. Każdym nerwem starał się wyłowić najlżejsze odgłosy, wibrowanie podłoża świadczące o tym, że znów nadchodzą. Wiedział, że podlega procedurze zwykłej i musi przejść przez wszystkie jej stopnie. Śledczy używali przy nim tego określenia kilkakrotnie.

Dawniej przychodzili regularnie. Rud wykręcał szyję, aby zobaczyć tarczę dużego, ściennego zegara elektrycznego. Dzięki temu wiedział, kiedy wrócą. Dawało to czas na wytchnienie. Zorientowali się i zaczęli przychodzić o różnych porach – a może po prostu zmienił się rozkład ich zajęć. Obecnie i tak nie miało to znaczenia; kiedyś w czasie przesłuchania krew chlupnęła aż na zegar, a sprzątaczka zmywająca szlauchem pokój przetarła tarczę zbyt mokrą szmatą. Mechanizm przestał działać, widocznie nieco wody dostało się do środka i zrobiło się spięcie. Zegar zdjęli do wymiany, a na ścianie pozostało jaśniejsze kółko z dwoma nierówno wywierconymi otworami pod podtrzymujące haki. Między nimi zwisał ze ściany przewód elektryczny.

Błyski lampy następowały teraz w równych odstępach. Zawsze oznaczało to, że ktoś już nadchodzi korytarzem. Ogarnął go zwierzęcy strach. Ciało napięło się, aby zerwać więzy i uniknąć męczarni. Wkrótce usłyszał kroki na korytarzu. Zgrzyt klucza w nie naoliwionym zamku spowodował reakcję fizjologiczną – W Rud zlał się pod siebie. Towarzyszył temu straszny ból zmasakrowanych i popalonych genitaliów.

Kroki nadchodzącego dźwięczały pod czaszką Ruda jak uderzenia młotem w kowadło. Napiął się kurczowo w oczekiwaniu pierwszego ciosu. Pragnął przyznać się do wszystkiego – chciał wykrzyczeć swoją gotowość, ale spuchnięte wargi nie chciały się poruszyć, a roztrzaskana szczęka odpowiedziała ostrym bólem na jego wysiłki.

– Śmierdzi jak skunks. Nalane jak w chlewie – usłyszał czyjś głos! – Trzeba posłać raport na Blicynę. Obija się ta cholerna baba.

Rud chciał zaprotestować, że to nie jej wina, tylko jego słabości, ale słowom nie udało się pokonać bariery zmiażdżonych warg. Jedynie zza zapuchłych powiek wyciekło kilka łez, ale i one tylko zwilżyły oczy i żadna nie ściekła po twarzy. Wiedział, że sprzątaczka Blicyna będzie się złośliwie mścić za ten raport. Będzie szczególnie długo zlewać jego umęczone ciało piekącym płynem dezynfekcyjnym, nastawiając sikawkę na maksymalny strumień, aby ten rozrywał i wysalał rany. Będzie też, niby przypadkiem, potrącać leżącego Ruda, wiedząc, że sprawia mu tym nieoczekiwany ból. Będzie, niby niechcący, zawadzać szmatą o jego pogruchotane palce albo stukać końcem miotły w poparzoną papierosami skórę.

Gdy nie było na nią karnego raportu od śledczego, Blicyna znęcała się mniej, pracowała niedbale, śpiesząc się do swoich spraw. Raport był zawsze, gdy Ruder zdefekował pod siebie; więc raport powtarzał się periodycznie, gdyż Rud nie schodził ze stołu do przesłuchań. Mimo to wizyty Blicyny Rud przyjmował z ulgą, gdyż oznaczały, że przesłuchanie zostało zakończone. Gdy na dodatek nie znęcała się nad nim szczególnie, Rud był bliski szczęścia. Najwspanialszą chwilą było, gdy przykrywała jego zmasakrowane ciało prześcieradłem.

Lampa przestała regularnie błyskać i pod powiekami zapanowała ciemność. Spróbował otworzyć oczy, ale powieki sklejone były ropą. Przez złamany nos, pełny zaschłych skrzepów, dotarł do Ruda zapach ordynarnego tytoniu.

– Milenkowicz, nie śpijcie! Obudźcie się! – ktoś szarpnął prześcieradło, zrywając jednocześnie dziesiątki strupów. Rud tylko głucho stęknął, choć pod czaszką ból eksplodował przeraźliwym błyskiem. Ktoś zdarł prześcieradło do reszty. Rud konwulsyjnie targnął się w więzach.

– No, już dobrze – usłyszał. Głos brzmiał jakoś inaczej niż zwykłe szczeknięcia wykonawców czy natarczywe pytania śledczych. Nie niósł ze sobą groźby. Rud płakał. W każdej chwili oczekiwał czegoś gorszego. Łzy wreszcie przelały się ponad zapuchłymi powiekami i ściekły po skroniach.

– Aha, przecież wy nie możecie otworzyć oczu. Czemu sami nie powiecie, Milenkowicz?… – znów ten sam, nieco ospały głos.

Ależ chcę, chcę, powiedziałbym… – pragnął wykrzyczeć Rud, a serce samo wyrywało się do gorliwej współpracy ze śledczym.

29
{"b":"100694","o":1}