W pierwszym odruchu Lorenzo odpłynął od bramy, pożeglował wzdłuż muru. Dzień już nastał, chociaż mgła nie podniosła się znad wody, a ciężkie chmury sprawiały, że wszystko tonęło w półmroku. Płynął wzdłuż brzegu Wyspy Umarłych. W szczelinach muru wyrosły zielone mchy, granica wody obrosła wodorostami, ale zawilgocenie sięgało znacznie wyżej. Znad muru, na ogół pozębionego w blanki, sterczał pióropusz cyprysów. Mroczne te gałęzie, niemal czarne. Pilastrów malowanych przez Bócline nie dostrzegł. W zamian były te wyrastające z muru pół-hermy, półkariatydy. Z woalami na twarzy lub skrywające twarze w dłoniach, czy chociaż osłaniające je dłonią. To znów z muru wyłaniali się aniołowie atlanci, czy ci drudzy o nietoperzych skrzydłach. Wszędzie wiły się skrzydlate węże, zwykłe węże, szkielety węży – niektóre z nich miały ludzkie głowy albo czaszki. Były też szkielety aniołów jako atlantów wspierających kamienny mur, a także szkielety tych drugich o nietoperzych skrzydłach. Trudno było odróżnić, który z nich miał kiedyś skrzydła orle, a który nietoperze. Jedne miały rogi na czaszce, inne stopy zakończone kopytami. I jedni, i drudzy, i skrzydlate kariatydy, i atlanci, zgodnie upiększając płaszczyznę muru, gromadzili się tu, bezbłędnie oddani dłutem nieznanego mistrza.
Lorenzo wolno, miarowo wiosłował wzdłuż brzegu mrocznej wyspy. Wahał się: Bócline przecież kiedyś stąd zawrócił. Z drugiej strony, on ujrzał mniej niż teraz Lorenzo. A ten widok był piękny i dziwny, nie przerażający. „Przecież nie po to tu przypłynąłem, by teraz rezygnować. Jeśli ona tam jest, chcę ją spotkać", pomyślał.
Mocniej napierając na wiosło, zawrócił, a wreszcie odnalazł bramę, chociaż wydało mu się, że postaci okalające portal teraz stały skamieniałe w nieco innych pozach.
VIII.
Tym razem wolno zbliżał się do bramy, chociaż gdyby go zaatakowano i tak nie zdążyłby uciec. Łódź lekko sunęła sama przed siebie. Woda miarowo uderzała o wynurzające się z toni kamienne stopnie. Ciemna postać zdawała się zerkać w stronę Lorenzo. Światło dochodziło jakby z wnętrza jej piersi.
„Posąg-latarnia czy co…?", pomyślał. „Przecież on ogląda się za mną".
Dostrzegł kamienny pachołek cumowniczy. „Komu chciało się rzeźbić coś takiego?"
Lorenzo zacumował łódź i zszedł na ląd.
Wspiął się po kilku śliskich stopniach, z których jeden kiwał się, obluzowany. Zatrzymał się obok czarnej postaci. Trzymetrowy gigant zaplótł ręce na piersi i chmurnie zerkał na przybysza. W milczeniu otulił się czarnymi skrzydłami.
– Mogę tu wejść? – spytał Lorenzo.
Odpowiedzi nie było.
Zrobił kilka kroków, bacznie obserwując strażnika.
Nadal brak reakcji.
Ominął go więc. Za bramą ciągnęła się aleja brukowana płytami białego wapienia, obsadzona po bokach imponująco wysokimi, ciemnymi cyprysami. W cieniu drzew widać było małe domki z białego kamienia. Uderzała cisza. Brakowało ćwierkotu cykad. Zostawił za plecami strażnika, poszedł dalej alejką.
„Kogo rozpytać o Monikę, skoro tamten nie gada?"
Z początku wydało mu się, że jest tu pusto, jednak wkrótce dostrzegł ludzi. Było ich tu wielu. Jedni przechadzali się, inni siedzieli na schodach przed domostwami, jeszcze inni – widoczni przez małe okienka – wykonywali zwykłe czynności gospodarskie: to myli naczynia, to zamiatali. Nie rzucali się w oczy, może dlatego, że byli ciemno odziani. To miejsce nie różniło się wiele od zwyczajnej wioski. Może nieco brakowało gwaru rozmów, ale czy zawsze musi panować hałas?
„Czyja ich zrozumiem?" zatroskał się.
Sytuacja rozwiązała się sama. Podeszła do niego odziana na czarno dziewczyna, w mocnym jaskrawym makijażu. Była młoda i ładna, a jej czarna bluzka rozcięta bardzo głębokim dekoltem.
– Ty nie jesteś stąd – zwróciła się do niego. – Nie mylę się, prawda? – Błysnęła białkami dużych, ciemnych oczu.
– Jestem z najdalszej wyspy na lagunie, z Orefine.
– Nigdy tam nie byłam. – Uśmiechnęła się i spojrzała wyczekująco.
– Chciałbym tu spotkać moją żonę.
– Jak ma na imię?
– Mónica.
– Tu jej nie ma. – Pokręciła głową. – Znałabym ją.
– Jak to nie ma…?! Przecież ona jest na… – urwał, ponieważ nieznajoma położyła palec na wargach.
– Tak, ale trafiłeś do innej bramy.
– Popłyń ze mną. Wskażesz mi tę właściwą.
– Nie mogę. Muszę tu odszukać moje serce.
Nie krył zdumienia, więc nieznajoma rozsunęła całkiem dekolt, odsłaniając bladą skórę i piersi o uszminkowanych na czerwono koniuszkach.
– Widzisz? – spytała.
– Tak. Jesteś piękną kobietą.
– Ach, nie to… – zniecierpliwiła się i palcami rozsunęła skórę na mostku. Odsłoniła się podłużna, sinoczerwona rana, sięgająca w głąb jej ciała. Nie krwawiła. – Ja myślałam, że to zabawa, a oni wyrwali mi serce.
Nie odezwał się. Zatkało go.
– Chyba nie powinnam odejść, póki go nie odnajdę – powiedziała. – Znajdę ich i niech wtedy mają odwagę spojrzeć mi w oczy.
– Skrzywdzili cię.
– No, pewnie. – Dziewczyna wyciągnęła papierosy. – Zapalisz?
– Nie, dzięki. Na naszej wysepce pali tylko stary Guido i malarz Bócline. Jeszcze dwóch uczniów i straganiarz Beppino. Nikt więcej.
– Pewnie najgorsi uczniowie?
Skinął głową.
Nieznajoma zapaliła sama, głęboko zaciągając się. Kłęby dymu zaczęły wydobywać się z rany na jej piersi. Lorenzo skrzywił się.
– Przepraszam, nie chciałam cię zniesmaczyć. – Nieznajoma ściągnęła z powrotem bluzkę na piersi, przy okazji zaciskając ranę, by nie dymiła. Wyglądała miło i sympatycznie: zgrabna, ciemnowłosa, może trochę za chuda. Jej okaleczenie wzbudzało współczucie.
– Dlaczego tutaj nie rozmawiacie ze sobą?
– A o co mielibyśmy się nawzajem pytać? Przecież wszystko wiadomo.
– Jak powinienem żeglować, żeby trafić na właściwą bramę?
– Nie wiem. Płyń wokoło, to jej nie przegapisz. Może jest naprzeciw tej. Idź już, bo Strażnik może robić ci trudności.
Lorenzo spojrzał niepewnie na mrocznego giganta zerkającego przez ramię w jego stronę. Tamten nie mógł się obrócić, musiał przecież wskazywać drogę swym światłem.
– Jak masz na imię?
– Giulia.
– Znajdź swoje serce.
Giulia pokiwała głową i odeszła, ale obejrzała się jeszcze raz z większej oddali.
Gdy Lorenzo go mijał, strażnik odwrócił się za nim, bacznie obserwując nauczyciela, jednak pozwolił mu opuścić wyspę.
„On stale się każdemu przygląda", pomyślał Lorenzo, odcumowując barkę.
IX.
Dalej płynął już spokojniej: skoro przez tę bramę go wpuścili, inne też nie sprawią trudności. Gdyby był jeszcze spokojniejszy, podziwiałby piękno tęsknych postaci zdobiących mur Wyspy Umarłych.
Podpływał do kilku kolejnych bram. Spotkał Strażnika Kamiennego, Brązowego i Srebrzystego. Skrzydła ich były dziwne: przypominały ażurowe wachlarze, to opalizujące muszle cięte w pasma jakby piór, to znowu poruszające się na wietrze smugi koloru. Za bramami znajdował spokojne aleje wykładane wapieniem, cieniste cyprysy i wszędzie małe kamienne domki, niektóre kryte płytami łupka. Nikt nie znał tu kobiety o imieniu Mónica, która ostatnio przybyła z Orefine.
Dotarł wreszcie do bramy pilnowanej przez Strażnika całego w piórach. Skrzydła, ramiona, korpus i nogi miał szczelnie pokryte piórami, chociaż te na skrzydłach były najdłuższe, na kończynach krótsze, zaś te na ciele i twarzy przypominały puch. Kariatyda z brązu, całkiem naga, dziwnie pochylona, zaplatała dłonie za plecami, jakby zginała się pod ciężarem portyku, a jej sąsiadka z prawej siedziała, plecami oparta o portyk, jakby dźwiganie kamienia zmęczyło ją i teraz przez chwilę sobie odpoczywała. Kamienny pachoł cumowniczy był tu kanelowany, jak przerobiony z kolumny. Lorenzo oplótł cumę. „Żeby tylko kanelur nie pociął włókien", pomyślał.
Schody były bardzo śliskie, bo wodorosty wspinały się po nich wyjątkowo chętnie i zaszły wyżej niż zwykle. Stopnie rozdzieliły się wskutek ich działalności i wszystkie kiwały się, zmuszając do uwagi. Strażnik spojrzał, ale nie odwrócił się. Poprawił tylko pióra na piersi, lekko je rozgarniając, żeby światło było lepiej widoczne.