– Chyba pierdoła idzie i śpi… – usłyszał nieżyczliwą uwagę mężczyzny.
Dyjak przeczuwał nadejście kolejnych wizji. Wpatrywanie się w wilgotną powierzchnię bruku nic nie mogło zmienić. Każda myśl, że jednak mógłby wstąpić do księgarni, wywoływała udrękę. Mogłem dostać po mordzie za tę dziewczynę – zdążył pomyśleć i znów wpadł w sidła swoich schorowanych myśli.
Znajomy przedmiot krążył bardzo nisko. Omijał wyniosłości o nieregularnych kształtach, brunatne, porowate, spękane. Zakręcał pomiędzy nimi, czegoś poszukiwał, badał. Widok tych pagórków był przykry: przypominały ruiny, chociaż bez drapieżnej, świeżej ostrości – znacznie łagodniejsze, wygładzone przez czas.
Dyjak zacisnął zęby, aż zazgrzytały. To pomagało. Wysiłek woli mógł osłabić natrętne obrazy. Dyjak przeklinał wczorajszą popijawę, przeklinał siebie i swoją słabość. Od dawna zamierzał skończyć z nałogiem, bezskutecznie. Odruchowo poprawił pasek na ramieniu.
Zza zakrętu, z Prądnickiej wyjechało długie, nieporadne cielsko autobusu. Z piskiem gumy w przegubie oraz wysilonym rzężeniem silnika wtaczało się w Aleje. Pomyślał, że tłumek na przystanku zostanie wchłonięty; może wsiądzie dziewczyna, którą potrącił i towarzyszący jej mężczyzna. Dyjak stał na przejściu dla pieszych, oczekując na zmianę świateł. Zaczęło nieco mżyć i oziębiło się jeszcze. Zapiąłby zamek kurtki, przypominającej krojem kurtkę mężczyzny na przystanku, ale chciał, żeby czarny orzeł na jego bluzie był widoczny. Dlatego jedynie skulił się z zimna i zgarbił. Wkrótce światła zmieniły się na zielone i Dyjak z tłumem innych ludzi przekroczył ulicę, brudną i mokrą. Zatrzymały go kolejne światła, przy pierwszej nitce Alej. Strumień samochodów szybko się skończył. Jezdnia była pusta, chociaż nadal paliło się czerwone światło. Jakaś dziewczyna, niska brunetka w obcisłych spodniach do pół łydki, przypominających kalesony, przebiegła ulicę. Dyjak bezmyślnie ruszył za nią.
Naraz dotarł do niego dźwięk milicyjnego gwizdka. Stali za budkami telefonicznymi, niewidoczni z przejścia. Dopiero teraz, gdy nie było już odwrotu, wyszli z ukrycia. Jeden z nich skinął ręką na Dyjaka. Drugi pogroził palcem przechodzącej dziewczynie, która odwróciła się.
– Pani, to co?… daltonistka?… – rzucił za nią. Dziewczyna odpowiedziała szerokim uśmiechem uszminkowanych ust, ale nawet nie zwolniła.
Obaj milicjanci byli młodzi, wysocy i barczyści. Spoglądali na drobnego Dyjaka z góry.
– Dowodzik, proszę… – powiedział jeden z nich.
Dyjak z pośpiechem wyciągnął czarny portfel i wyjął z niego sfatygowany dowód osobisty, jeszcze starego typu, z twardą okładką. Milicjant odpisywał dane personalne.
– Pan chyba dyrektor szkoły? – powiedział z protekcjonalną wesołością ten, co notował.
Dyjak niepewnie zacierał ręce.
– No, niezupełnie – wybąkał.
– To co, płacimy teraz, czy na kolegium? – zapytał z udaną surowością drugi z milicjantów, a ten, co notował, parsknął śmiechem.
– Kobiety to mają szczęście – powiedział Dyjak. Miał jeszcze w zanadrzu stwierdzenie, że szedł jako drugi, za tą dziewczyną.
– Takie już jest życie – zauważył milicjant, który notował.
– No, wie pan… – plątał się Dyjak – nie mam przy sobie. W szkolnictwie płacą niewiele.
Milicjant skończył notować i oddał mu dowód. Obaj zasalutowali, zawrócili na pięcie i skryli się za budkami telefonicznymi, aby łowić następców Dyjaka.
III
Przy drugiej nitce Alej nie próbował przebiegać. Zaczekał na zielone światło. Gdy przypomniał sobie o planowanym wstąpieniu do księgarni przy Szlaku, ból głowy wrócił. Ale nie zmieniło to jego decyzji. Zewnętrzny nacisk nasilał się. Ktoś obcy lub coś obcego, co wdarło się do głowy Dyjaka, domagało się, aby nie szedł do księgarni. Może poprzednio właśnie to coś zmuszało go do trzymania się ściśle wytyczonej, choć niewidocznej linii.
Przeszedł jezdnię i zaraz za kałużą i zniszczoną ławką miał zamiar skręcić w lewo i stanąć na przystanku, by czekać na tramwaj jadący do centrum. Tak chciało to obce w jego głowie, które może zwało się kac… Dyjak zmusił swe nogi do ruchu, przeszedł przez tory tramwajowe i skierował się w Długą, ku księgarni. Presja ustała nagle, tak jak się pojawiła. Zwyciężył. Czuł się lekko i rześko.
Pieprzone męki pijaka… – pomyślał, a jego postanowienie niepicia umocniło się. Minął przystanek w kierunku przedmieść. Jak zwykle, tłumek oczekiwał na tramwaj. Od czasu jak przedłużyli linię na Osiedle Trzydziestolecia, tylu ich tu stoi, że trudno przejść – pomyślał z niechęcią. Lawirował pomiędzy stojącymi. Nie chciał kogoś potrącić. Znikła linia, której winien się trzymać. Obce zostało pokonane, a ta wolność była owocem zwycięstwa.
Zatrzymał się przy kiosku, by kupić żyletki. Obejrzał uważnie witrynę, szukając czasopism, które zwykle czytywał. Kioskarka podała mu małe, jasnobrązowo-ciemnobrązowe opakowanie Polsilverów Iridium. Zapłacił i niedbale schował resztę do kieszeni, żyletki wrzucił do torby, naciągnął kołnierz na kark i ruszył szybkim krokiem, bo znowu zaczęło siąpić. Minął mur oddzielający zapuszczony i rozległy ogród przytułku od szarej, zabłoconej ulicy. Przeciął ulicę Helclów. Każda przecznica manifestowała się w mózgu swą nazwą. Dyjak z wysiłkiem weryfikował w pamięci ich poprawność. Myliły się te nazwy, choć przecież była to jego codzienna trasa.
Pomyślał o swoich rojeniach i przywołane wróciły. Wizja była tak sugestywna, że zatracił poczucie rzeczywistości. Ukazało się fioletowe niebo pogodnego, mroźnego wieczoru. Znów sceneria zmurszałych ruin lub przykrytych pyłem pagórków. Atmosfera spokoju i ciszy miejsca, do którego chce się uciec. Znany mu z poprzednich wizji, skrzydlaty przedmiot czy może żywe stworzenie, kroczył po ziemi na kilku wysokich i cienkich, piszczelowatych odnóżach, z zaznaczającymi się grubszymi przegubami. Już nie przypominał małego samolotu, lecz owada, jętkę lub złotooka ze złożonymi nad grzbietem skrzydłami i skrzydełkami sterującymi. Na boki od podłużnego korpusu wystawał szereg szypułek czy wyrostków. Niektóre z nich, te przypominające brunatne liście, kierowały się ku światłu; inne wysuwały się do przodu, gdy kroczył. Tak ogromny owad mógłby się wydać odrażający, lecz Dyjak wiedział, że jest przyjazny i to pozwalało nie odczuwać obrzydzenia.
Zrozumiał, że to coś w rodzaju udzielonej mu kolejnej lekcji. Zgodnie z domysłem, wizja rozmyła się i zniknęła. Dalej szedł brudną i zabłoconą ulicą. Minął kapliczkę stojącą w miejscu, gdzie łączą się obie nitki ulicy Długiej, obejmujące bazar na Kleparzu. Pomyślał, żeby później pójść coś zjeść do obskurnego baru naprzeciwko księgarni. Jak zwykle szedł dość szybko ze zwieszoną głową, patrząc pod nogi.
Nagle z całej siły uderzył głową o coś i odbił się tak mocno, że upadł na bruk. Podniósł się, myśląc, że przez nieuwagę wpadł na słup. Z rozbitej butelki wylało się mleko. Regal ocalał. Dyjak próbował jakoś wytrzeć swoje spodnie i ręce z błota w wilgotną jeszcze chusteczkę do nosa. Starannie wytrzepał z teczki rozlane mleko. Znów przed oczy nasunęły mu się zawalone klasówki. Pościerał z nich mleko i wepchnął je do torby. W końcu doprowadził się do jako takiego porządku. Założył na ramię skajową teczkę i ruszył dalej. Tym razem uderzył z mniejszym impetem. Zachwiał się, lecz nie upadł. Aż serce skoczyło mu do gardła: uderzył w pustkę. Przed nim nie było nic oprócz powietrza, żadnego słupa, żadnej przeszkody, a jednak nie dało się przejść. Wyciągnął ręce: niewidzialna zapora przegradzała chodnik. Była sprężysta i elastyczna. Dyjak macał w powietrzu jej przebieg. Szedł w poprzek jezdni, zgodnie z przegrodą. Powierzchnia była wszędzie równa, płaska i dawała się minimalnie uginać. To była rzeczywistość, nie efekt kaca. Biegał po jezdni jak szczur po klatce, wodząc wyciągniętymi rękoma po przeszkodzie. Nie zwracał uwagi na przejeżdżające samochody, jakoś nie zauważając, że dla nich bariera nie istniała. Już do pół łydki ochlapał swoje marmurkowe dżinsy. Po drugiej stronie ulicy znalazł miejsce, w którym bariera dochodziła do muru i nie bacząc na to, że paprze sobie ręce i rękawy kurtki, odkrył, że sięga od bruku, przynajmniej tak wysoko, jak zdołał sprawdzić w podskoku rękami. Założył na ramię nieodłączną torbę, którą odstawił w czasie podskakiwania. Ubłocone denko torby zostawiło na jego jasnoszarej kurtce brunatną pręgę. Brudnymi rękami przejechał wzdłuż bariery, wracając tam, gdzie zderzył się z nią pierwszy raz. Jego dłonie zostawiły w powietrzu kreskę, brunatny ślad wyznaczający zasięg świata; ślad kreślił się tak długo, jak starczyło błota na upapranych dłoniach. Zaraz potem bez najmniejszego wysiłku przeciął kreskę nieogolony, szary facet na rowerze.