XX
Trzy dni później wszystko odbyło się jak trzeba. Był ksiądz. Zostali małżeństwem. Urzędnik nawet się nie pojawił. Widocznie jego rola skończyła się wcześniej.
Od tego momentu sprawy nabrały przyspieszenia. Okazało się, że Uniwersytet w Maratheon musi zmniejszyć liczbę zatrudnionych profesorów i studentów o jedną czwartą. Wiązało się to z nieoczekiwanym, dodatkowym okrojeniem budżetu. Za utrzymanie dodatkowych trzydziestu sześciu tysięcy obywateli, którzy właśnie przylecieli z kosmosu, musiał zapłacić budżet państwa. Spowodowało to obcięcie innych wydatków.
Powstała komisja weryfikacyjna w przyspieszonym tempie przeglądała dokumenty pracowników.
Graham wraz z innymi kolegami piątej rangi wezwany został w kolejności alfabetycznej.
W skład komisji wchodzili rektorzy wszystkich rang, dwóch przedstawicieli rady naukowej uniwersytetu, trzech facetów z zewnątrz: dwóch z Akademii Naukowej, jeden z rządu – jakiś senator niższej rangi.
Poprosili Grahama, żeby usiadł.
Od razu wywlekli sprawę petycji. Blauburg, rektor trzeciej rangi, który referował sytuację naukową i finansową Grahama, dokładnie wyliczył, ile czasu pracy naukowej stracił Graham na siedzenie przy petycji. Obliczenie było dokładne i pozostało tylko się zgodzić; Graham nie próbował argumentować, że jego praca nie polega na odsiadywaniu godzin na krześle, lecz na myśleniu. Uważał, że wysiadywanie krzesła może być pomocne w badaniu odporności tkanin na ścieranie, a nie w badaniach fizykochemii powierzchni metalicznych, ale z pierdami nie było dyskusji…
Blauburg kłapał zębami, błyskał białkami oczu i czerwieniał na twarzy w trakcie mówienia. Sprawiał wrażenie, jakby chciał odgryźć ofierze ucho.
Sprawy naukowe wyszły stosunkowo najlepiej: Nie było zaległości w ich realizacji. Grant badawczy, wprawdzie okrojony, ale pozwalał na dalsze działanie. Dwoje niedawno przyjętych studentów spisywało się nieźle – już były pierwsze wyniki naukowe. Inne też, i to zostało wywleczone za chwilę. Stronę zawodową Blauburg skwitował tak:
– Profesor Jager ma bardzo dobre osiągnięcia naukowe, ale na naszym uniwersytecie pracują wyłącznie znakomici i bardzo dobrzy naukowcy. Chlubimy się tym.
Na koniec wyszła sprawa Agnes. Uznano ślub ze studentką za niedopuszczalny.
– Przecież ona jest młodsza ode mnie zaledwie o dwa lata… To naprawdę stara studentka. Gdyby zaczęła studia w normalnym terminie jak wszyscy, byłaby już profesorem, jak ja – ten argument nie dotarł do komisji.
Profesorowie i studenci podzieleni na rangi stanowili dwa oddzielne, nie mieszające się światy. Możliwy był jedynie awans ze świata studentów do świata profesorów.
– Człowiek, który idzie zawrzeć małżeństwo do kościoła, synagogi czy cerkwi, nie może uczyć innych. To jest propaganda religiancka uprawiana własnym przykładem. To jest niedopuszczalne podważanie światopoglądu naukowego. A przecież jest on racją bytu każdego uniwersytetu – powiedział Blauburg, kłapiąc wyjątkowo żarłocznie.
Więc o to naprawdę chodziło… – Graham zdenerwował się.
– Zapomniał pan dodać, że nie dość, że studentka pierwszej rangi, to na dodatek emigrantka, profesorze Blauburg – palnął. – A to z pewnością też nie poprawia, mojej sytuacji.
– Rektorze Blauburg – poprawił go Martinez.
– Rektorze trzeciej rangi Blauburg -. powtórzył Graham. Nie miał wysokiej opinii o pracy naukowej Blauburga.
– Nie poprawia, ale i nie pogarsza – Martinez wyręczył Blauburga. – Chociaż gdyby zostało zawarte po tym, gdy zaczęła obowiązywać ustawa, to pogarszałoby…!
– Nie byłem jasnowidzem. Ustawa działa wstecz. – Ustawa nie działa wstecz, lecz od momentu wprowadzenia pod obrady parlamentu. Był pan jasnowidzem, bo zdążył pan w ostatnim dniu przed jej wejściem w życie -. Martinez gniótł nieubłaganie, jak toczący się walec parowy.
Blauburg łypał przekrwionymi białkami i w milczeniu kłapał zębami, jakby inny drapieżnik ubiegł go i schwytał ofiarę.
Kazano Grahamowi zaczekać na decyzję komisji weryfikacyjnej. Po półgodzinie wywołano go z grona oczekujących na weryfikację innych kolegów piątej rangi.
– Z powodu wydatnego ograniczenia budżetu Uniwersytetu w Maratheon grupa profesora piątej rangi Jagera zostaje zawieszona w działaniu. Otrzyma on stosowną profesorską odprawę w wysokości czterech pensji miesięcznych, a jeśli zdecyduje się nadal pozostać w Maratheon, po czterech miesiącach aż do roku wypłacać mu się będzie zasiłek w wysokości trzeciej części pensji profesora piątej rangi. W przypadku pojawienia się jakichkolwiek dodatkowych możliwości finansowych grupa badawcza profesora Jagera zostanie w pierwszej kolejności przywrócona do działania – z namaszczeniem odczytywał decyzję rektor pierwszej rangi, Muriec.
Dalej następowało szczegółowe wyliczenie, jaką aparaturę i jakie pomieszczenia Grahama przejmie która grupa.
– Proszę tu podpisać – zakończył Muriec, podsuwając spisany ręcznie protokół Grahamowi.
– Przecież to nie ma sensu… Uniwersytet traci w ten sposób wszystkie pieniądze z mojego grantu – wyrwało się Grahamowi. – To nie ma nic wspólnego z oszczędnością…
– Podpis oznacza przyjęcie do wiadomości, a nie akceptację – wyjaśnił Martinez.
XXI
Przed drzwiami rektoratu otoczyła Grahama grupka kolegów. Prowadzili statystykę. Wszyscy uważali, że Graham dostanie przedłużenie. Dzięki temu, że przepadł, kilka osób z typujących wygrało spore sumki.
– Wszystko przez tych cholernych edeńców. Trzeba ich utrzymywać – powiedział jeden ze zwolnionych profesorów.
– Mam ci to policzyć? – odezwał się Graham. – Albo lepiej sam sobie policz, ile naprawdę oni nas kosztują. Trzydzieści sześć tysięcy ludzi – społeczeństwo stusiedemdziesięciodwumilionowe? Myślę, że chodzi o coś innego.
– O co?
Wzruszył ramionami w milczeniu. Właściwie sam nie wiedział. Nie rozumiał zasad weryfikacji: wywlekli jakieś nie związane z pracą sprawy, dyskusji merytorycznej nad wartością jego badań w ogóle nie było.
Poszedł na fizykę do Ebahloma. Bo było po drodze, bliżej niż do siebie, na chemię. Przyszła nagła odwilż i cały campus tonął w rozmiękłej bryi, a głębokie kałuże stały na ścieżkach. Spod rozmiękłego śniegu wyłaziły pryzmy gruzu, odłamki cegieł, potłuczone szkło, zardzewiałe pręty stalowe, przegniłe papiery.
W ciemnych korytarzach starego budynku śmierdziało jeszcze bardziej niż dawniej.
Gino, w głębi swego długiego jak kiszka gabinetu z jednym okienkiem, stał schylony nad otwartą walizą. Coś w niej starannie układał. Na biurku stały rządkami jego tajemnicze heddeheńskie figurki czy talizmany, wśród nich prosty, czarny krzyż.
– Cześć, Gino. Co? Ciebie też?… – wyrwało się zdumionemu Grahamowi.
– Witaj w klubie – odzyskał pewność siebie.
– Siadaj, Graham – sapnął Ebahlom. – Heddeheńskie trucizny czy zwykła, ziemska kawa?
– Może być kawa, ostatnio nie brakuje mi tych heddeheńskich trucizn…
– Wyrzucili cię przez tę twoją „heddeheńską truciznę”? – zapytał Ebahlom.
– Na to wygląda. To znaczy przez nią też.
– Ale niezbyt żałujesz?
– Jeszcze się nie zastanowiłem, czego mam żałować. Nie zdążyłem się zastanowić. Wracam prosto z weryfikacji, wpadłem po drodze – z Ebahlomem nie wypadało inaczej rozmawiać o swoich kłopotach, jak z nonszalancją. Narzucał taki styl. O statecznie sam tracił jeszcze więcej – był autorytetem, starym profesorem pierwszej rangi.
Sposób bycia Ebahloma pomagał Grahamowi odzyskać cenny dystans do swoich kłopotów.
Cały pokój wypełnił się aromatem kawy. Zrobiło się jakoś tak bardziej swojsko wśród tych przedmiotów pochodzących z odległej planety.
– Zaraz, zaraz, Gino. Przecież na razie weryfikują profesorów piątej rangi – przypomniał sobie Graham. – Jeszcze nie doszło do… – urwał.
– Pierdów – dopowiedział Ebahlom. – Jeszcze nie, ale wiadomo, kto poleci. Krąży po campusie taka lista. Też jesteś na niej. Wczoraj dostałem ją do rąk.