Aktywność w pobliżu stóp jakby się zmniejszyła. Wyczuwał bicie małego serduszka okrytego ciepłym futerkiem.
– No, przecież wtedy będziesz mógł dłużej siedzieć na moich stopach – przynaglił L. – Obiecuję, że nie spojrzę na ciebie.
Nic. Brak reakcji.
L. nacisnął wyłącznik i zmrużył oślepione oczy. Ciepłe coś, widmowy Kot Poczwarot najwyraźniej nadal pozostał. Chyba nadal leżał, bo wskazywało na to ciepło jego futerka, ale spokojnie, leniwie drapnął łydkę L., tak powoli, ospale, jakby od niechcenia.
– Ty kocia cholero! – wzdrygnął się i strzepnął nogą. Kot zerwał się i uciekł. Ale tajemnica mroku została zerwana.
VII
Ustaliła się taka subtelna równowaga. Poczwarniak czy Kot Poczwarot pojawiał się często, także wówczas, a nawet najczęściej wtedy, gdy L. pracował nad odbitkami w przyjemnym, pomarańczowym świetle lampy ciemniowej; L. zaś nie spoglądał na swoje stopy zawłaszczone przez Poczwarniaka. Nie patrzył, by przypadkiem nie przekonać się, że to czysta imaginacja, że naprawdę niczego nie ma, a jest tylko płód chorej jaźni, może efekt nałogu.
Takie małe, chociaż niewidzialne stworzenie może znaczyć naprawdę wiele w życiu samotnego człowieka. Ciemnia stała się ważniejsza od reszty otoczenia; L. z radością przychodził do pracy i pozostawał długo po godzinach.
Właściciel zakładu, T., był raczej zadowolony. Chociaż nie zawsze. Kiedyś T. wściekł się, gdy L. wkroczył do ciemni, wrzeszcząc do wojskowej melodyjki podsłyszanej na jakimś filmie:
– Kot Poczwarot chodzi sam, wszystko zjada, am, am, am!…
Trzeba to było wywrzeszczeć, bo brzmiało dobrze tylko gdy wrzeszczane.
– Panie L., tego już za wiele! – T. wkroczył do ciemni za teatralnie maszerującym L. – Nie jestem zadowolony z pańskiej pracy – powiedział. – Kupa reklamacji, a teraz takie wrzaski… Cholery można dostać!
L. przyjrzał się uważnie swojemu szefowi. Tamten łysiał, a siwizna już zdrowo rozjaśniła resztki jego włosów. Dupek.
– Liczę się ze zwolnieniem, bo liczba zleceń spada z miesiąca na miesiąc, panie T. – powiedział L. Precyzyjnie ważył butę w swoich słowach, by pozostawić furtkę dla kompromisu. – Ale gwarantuję, że póki co, będę pracował solidnie, panie T., a ceną za to jest choćby moje śpiewanie – zakończył.
– Hm – prychnął właściciel. – Śpiewaj pan. Właściwie usłyszał więcej niżby chciał.
– Lutek, znaczy Ludwik, możesz pan mówić – rzucił za nim L. – Ostatecznie znamy się już sześć lat.
– Ale mu przyłożyłem, no nie, Kocie Poczwarocie? – mruknął. – Razem damy w kość wszystkim skurwielom.
Kot Poczwarot przez całą dniówkę to łasił się do L., to obgryzał paski jego sandałów (L. przyniósł do pracy lekkie obuwie), to leciutko drapał w nogawki spodni.
L. odebrał to jako akceptację swojej odwagi. On też doceniał niewidzialnego przyjaciela: To tak, jakby mieć ulubione zwierzątko, ale nie mieć żadnych przykrości z tym związanych – kup na podłodze czy obsikanej ściany za biblioteczką. Ceną za tę wygodę było jedynie to, że nie mógł ujrzeć Kota Poczwarota, i to, że mógł cieszyć się nim tylko w miejscu pracy.
Praca aż paliła się w rękach. To, co musiał wykonywać – te ratowane przemocą, ze wszystkich sił, odbitki fotograficzne były nędzne, bo na miarę przypadkowych fotografów – dlatego za każdym razem, gdy to robił, L. czuł, że sam uchwyciłby te same sytuacje znacznie lepiej, lepiej o kilka klas, a przy tym cały czas czuł fizyczny kontakt z życzliwą istotą, która ufnie drzemała na jego stopach. To rozbiło skorupę jego samotności i L. był z tego zadowolony.
Niewidzialny przyjaciel jakby nabrał zaufania, bo w domu zdarzało się, że kiedy L. zbudził się w środku nocy, czuł, jak wokół szyi otulą się nieznana, ciepła, kudłata, kocia obecność. Był przekonany, że przyjazna, chociaż czasem budził się przerażony. Tak jak każdy jest przerażony tą obecnością, budząc się w środku nocy, w mocy małych, kudłatych łapeczek. A przecież tak zdarza się każdemu. Problem, aby znieść tę groźbę i pogodzić się z tym czymś, ciepłym i życzliwym.
VIII
Poczwarniak stał się jedynym przyjacielem L., ponieważ zaprzyjaźnienie się z T. było niemożliwe, a z innymi osobami L. nie stykał się. Dlatego też tak dotkliwie odczuł, gdy Kot Poczwarot przestał się pojawiać. Próbował dociec, dlaczego tak się stało, ale bezskutecznie. Próbował zmienić styl swoich zajęć, ale to nie pomogło. Widać subtelna równowaga pomiędzy światłem i ciemnością została zaburzona i gość przepadł. A może odwrotnie: może właśnie jakaś równowaga została odzyskana i mały gość z tamtej strony utracił możność przechodzenia na naszą, tę stronę.
Ostatnio L. musiał zajmować się wszystkim: nie dość, że robić całą robotę ciemniową, ale także odbierać zamówienia i nawet fotografować klientów. T. zostawiał na jego głowie zakład na całe dnie. Prawdopodobnie usiłował rozkręcić jakiś inny interes, co wiązało się z licznymi wyjazdami, tym bardziej przykrymi, że pogoda zupełnie zesobaczyła się, spadł śnieg i ulice pokryła beznadziejna, topniejąca bryja. T. jakby zaczął bardziej mu ufać, a nawet kilka razy L. nakrył go na podśpiewywaniu bezsensownej pioseneczki o Kocie Poczwarocie.
Przed południem przyszedł bardzo blady facet zamówić zdjęcia legitymacyjne. L. zapisał nazwisko Olegoff, zwrócił na nie uwagę, bo pisało się przez dwa f. Wprawdzie w zakładzie tylko T. miał dyplom fotografa, ale L. umiał równie dobrze ustawić oświetlenie, chociaż obawiał się, że chuda gęba tego bledziucha wyjdzie za płasko, a cienie zbyt kontrastowo. Ta bladość była jakaś taka szarawa czy sinawa, zupełnie inna niż karnacja jasnych blondynek, która tak świetnie rysuje się w gamie delikatnych światłocieni. L. postanowił nie męczyć się zbytnio z Bladym, tylko klapnąć standardowe ujęcie. W ostatniej chwili natura perfekcjonisty kazała jednak dostawić ekran i parasol.
Wieczorem w ciemni okazało się, że było jeszcze gorzej niż L. myślał: jednolicie czarny negatyw, bez śladu twarzy Bladego.
Cholera, prześwietliłem dziada? To niemożliwe – deliberował Ł. Nie, z pewnością nie prześwietlił, było to zwykłe, białe tło, nie różniące się zaczernieniem od tła na sąsiednich zdjęciach. Puste tło bez Olegoffa.
Cholera, kolejna reklamacja… – burknął L.
Wieczorem upił się.
IX
– Przykro mi, ale zdjęcie musi zostać powtórzone – zaczął L., kiedy nazajutrz, pojawił się Olegoff po odbiór zamówienia. – Zostało przypadkiem zaświetlone. Zresztą sam nie wiem, jak to się stało – L. wzruszył ramionami.
– Nie wyszedłem na zdjęciu?
L. bezradnie machnął rękoma.
– Myślałem, że już powinienem pojawiać się na emulsji…
– Cco? – L. spojrzał na niego bardzo okrągłymi oczyma.
– No… Właśnie… – tym razem to Olegoff wyglądał bezradnie. Jak chodząca, blada bezradność. – Kota potrafił pan zaakceptować – mruknął z wyrzutem.
– A co, pan też stamtąd? Też ktoś, kto przemknął z tamtej strony?
– Tak. W zasadzie tak. Ma pan sporo racji.
– Jest pan trupem czy duchem? Czy może wampirem? – L. zaczął nieznacznie wycofywać się w stronę drzwi ciemni, chociaż z ciemni można było wydostać się tylko przez okno, ale przynajmniej mógłby zyskać chwilę czasu na przygotowanie obrony.
– Po co takie mocne słowa? – skrzywił się Olegoff. – Żadnym wampirem z całą pewnością nie jestem – uśmiechnął się. – I nie zamierzam zrobić panu nic złego. Może się pan nie bać, jeśli potrafi pan nie bać się… – dodał, patrząc podejrzliwie na L.
– Sam pan mówił, że nie przestraszyłem się niewidzialnego kota – L. odzyskał pewność siebie. – Więc jeśli tylko nie będzie pan zachowywał się agresywnie, to w zasadzie… – urwał, nie przeszło mu przez gardło określenie, że „wszystko w porządku”.
– Gdzie tam, jaka agresja – Olegoff wyglądał na zaskoczonego. – No, chyba, że uzna pan za przejaw agresji, jeśli odpadnie mi palec albo cała dłoń…