Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tak, tak, cycatki, ogoniaste albo kudłatki… Wystarczyło, aby Martinez groźnie łypnął przez wielkie jak naleśnik szkło dalekowidza, by żartowniś umilkł.

Z pewnością znowu piąta ranga… – pomyślał Graham o tamtym. – I bez szans na awans.

– Właśnie o takich badaniach chciałem powiedzieć – uśmiechnął się rozluźniony Heevers. – Wczoraj przeglądałem wszystkie doniesienia naukowe dotyczące możliwości krzyżowania się ich ras między sobą i z nami. Statystyka nie jest aż tak duża, jakby się mogło wydawać. Jest ich czterdzieści osiem ras stwierdzonych…

– Gatunków… – podpowiedział ktoś z sali.

– Właśnie, nie. Właśnie – ras, ponieważ płodne potomstwo stwierdza się dla większości kombinacji pomiędzy sobą lub z nami, a w każdym razie dla każdej, podkreślam – każdej kombinacji przechodnie. To znaczy, na przykład obserwowano dla ras A i B oraz B i C, choć dotąd nie ma danych dla A i C. Materiał statystyczny obejmuje ponad trzy pokolenia. Wydaje się, że wszyscy jesteśmy jednym gatunkiem.

Potem wystąpił ktoś z wydziału historycznego. Odpowiadał na pytania na temat rzekomego pochodzenia z Heddehen życia na Ziemi jak i wszystkich ludzi. Znów wypowiadał się Heevers.

– To sami emigranci lansują tę teorię – powiedział. – Gdyby rzeczywiście Ziemia była planetą kolonizacyjną dla Heddehen i życie na Ziemi pochodziło wyłącznie z importu, to proces etapowej kolonizacji musiałby trwać setki milionów lat.

– Oni twierdzą, przynajmniej tak się słyszy, że zastali pierwociny życia na Ziemi, ale wszystko zniszczyli i przywieźli wybrane gatunki z Heddehen. Że prawdziwe istoty pochodzenia ziemskiego pozostały jedynie w wykopaliskach sprzed setek milionów lat. Co pan o tym sądzi, Heevers? – zapytał Uijthof.

– Do czego w ogóle prowadzi cała ta dyskusja? – zerwał się Appelbaum. – Zebraliśmy się, aby podjąć konkretne decyzje dotyczące emigrantów, a dyskusja rozłazi się, rozmywa w ogólnych tematach.

– Właśnie po to: jeśli mamy cokolwiek zadecydować, musimy dokładnie poznać zagadnienie – wtrącił Turpick.

– Prawdą jest, że trudno znaleźć tak zwane ogniwa pośrednie – powiedział Heevers. – To znaczy, są główne grupy zwierząt czy roślin – świadomie unikał fachowej terminologii.

– Ssaki, gady, ptaki, płazy, ryby, mięczaki, owady. W ich obrębie łatwo prześledzić, jak jedne gatunki czy większe jednostki systematyczne wywodziły się z innych. Ale bardzo trudno znaleźć stadia pośrednie pomiędzy wielkimi jednostkami systematycznymi… na przykład pomiędzy gadami a ptakami, czy, analogicznie, pomiędzy innymi grupami… Hipoteza, że pochodzą z importu, byłaby bardzo kusząca. Rozumiecie państwo, co mam na myśli?

Joften Heevers nie był złym wykładowcą. Miał tylko kłopoty ze startem.

– Sprowadza się na Ziemię dwa, trzy, może pięć, może dziesięć gatunków ssaków – kontynuował. – A one potem różnicują, tworząc obecne bogactwo gatunków czy może bogactwo gatunków, jakie mieliśmy dwieście lat temu… – urwał z kwaśną miną.

– Ale ta hipoteza ma zasadniczą słabość – kontynuował po chwili znaczącego milczenia. Obecnie Heevers znakomicie wyczuwał zainteresowanie sali, nawet nie gestykulował, co w jego wykonaniu zawsze przypominało machanie kijem. – Gdyby tak rzeczywiście było, to kolejne fale kolonizacji musiałyby docierać na Ziemię w odstępach dziesiątek milionów lat. Takie solidne, powolne przygotowanie pod zasiedlenie… Wiemy, że ich rasy są stare, ale żeby aż tak…

– Może kiedyś opanowali umiejętność podróży w czasie? – zapytał Khalid. – I poprowadzili kolonizację w przeszłość?

– Bez sensu. To jest niemożliwe.

– Trzeba by było spytać Gino Ebahloma – zaproponował Turpick. – To jest najlepszy spec od czasoprzestrzeni na tym uniwersytecie.

– Co? Tego edeńca? Wykluczone! – krzyknął ktoś z audytorium.

Korzystając z wynikłego zamieszania, Graham wymknął się z dusznej sali.

W laboratorium Hsiu przygotowywał eksperyment, zaś Agnes siedziała przy biurku nad książką. Czoło oparła na dłoniach i co jakiś czas nerwowo przeczesywała dłońmi kędzierzawe, szaro – brązowe loki. Podniosła na niego wzrok znad tekstu.

– Graham, proszę cię, pomóż mi. Próbuję przegryźć się przez ten tekst od dwóch godzin, i nic. To ledwie dwie strony – obdarzyła go najbardziej błękitnym ze swoich uśmiechów.

Jager dbał, aby w jego grupie mówiono sobie po imieniu, chociaż coraz więcej zespołów odchodziło od tej tradycji. Jedynie, wyrosły w tradycji Republiki Środka, Hsiu zwracał się do niego „profesorze Jager” albo zabawnie: „profesorze Graham”.

IX

Następnego dnia Agnes zapomniała się z nim przywitać. Przez pół dnia unikała Grahama, a gdy już musiała siedzieć w tym samym pomieszczeniu, to przynajmniej unikała jego wzroku.

– Panie Ken, czy coś zrobiłem niewłaściwego, że Agnes od rana tak dziwnie zachowuje się?

Hsiu wyszczerzył w uśmiechu białe zęby, następnie machnął bezradnie rękoma.

– Wczorajsze zebranie. Chodzi o wczorajsze zebranie, profesorze Graham.

Graham żachnął się: Poszedł, bo nie mógł nie pójść. Nie odezwał się ani słowem. Urwał się przy najbliższej nadarzającej się okazji. Nie czuł się winny. Zresztą zebranie było wyłącznie informacyjne, nawet zaproszono na nie wszystkich emigrantów.

– Panna Agnes jest wściekła – Hsiu dalej dukał. – Powiedziała, że ma… – szukał chwilę w pamięci odpowiedniego idiomu -…wszystko gdzieś.

– W porządku, panie Ken. Proszę kontynuować eksperyment – naprawiona wreszcie pompa próżniowa zaczęła działać. – Proszę nie dawać zbyt wysokich napięć. W poszycie pańskiego statku będą trafiać również cząstki o mniejszej energii. Ich badanie też jest ważne.

Wcale nie było ważne. Graham po prostu obawiał się znowu wysadzić rzężący ostatkiem sił transformator uniwersytecki. Już raz mu się to zdarzyło i konto jego grantu zostało obciążone bardzo wysokimi kosztami naprawy transformatora, co praktycznie zatrzymało wszelkie badania na pół roku.

Wezwał Agnes do swego biura. Usiadła naprzeciwko biurka.

– Od rana wyczuwam, że masz coś do mnie. Czy możesz to wyjaśnić?

Chwilę milczała, strzelając spojrzeniem to w okno, to na półkę z książkami, i wyłamując palce od rąk.

– Nie, nic – powiedziała w końcu, krzywiąc twarz w najbardziej ironiczny i niemiły ze swoich uśmieszków.

– Ken powiedział, że chodzi o wczorajsze zebranie. Przecież było czysto informacyjne. Nie podjęto żadnej uchwały.

Chwilę jeszcze zbierała myśli.

– Nie – przerwała ciszę. Potrafiła być apodyktyczna. Jej „nie” mogło zastopować rozpędzony pociąg, a w każdym razie stopowało Kena Hsiu i jej profesora. – Właśnie że podjęto uchwałę.

– Taak?… Jaką?

– Przecież byłeś na zebraniu – jej oczy zwęziły się do szparek, z których bił blask. Nadal były ozdobą ironii, która przelewała się po jej twarzy.

Urwałem się w połowie. Skorzystałem z pierwszego zamieszania. No, przecież siedzieliśmy razem wczoraj nad drugim tomem Cullena, nie pamiętasz?…

– Urwałeś się?… – wreszcie traciła pewność siebie. – Podjęto uchwałę, aby za wszelką cenę ograniczyć znaczenie i wpływy profesorów emigrantów… To znaczy, inaczej sformułowali, ale myśl była właśnie taka. Jako wzór przytoczono profesora Grahama Jagera; który odebrał część finansów edeńcowi Ebahlomowi; pomimo że nawet nie jest z tego wydziału co on. Były gromkie brawa.

– Cco?…

– Do wieczora cały grant Ebahloma został rozdzielony pomiędzy innych profesorów. Bez jego sprzeciwu – kontynuowała. – A dzisiaj z rana zrobiono to samo z graniami wszystkich innych profesorów emigrantów.

– Cholera.

– Rzeczywiście nie wziąłeś tych pieniędzy? – jej twarz nadal wykrzywiał grymas ironii, chociaż o innym, troszkę niepewnym odcieniu.

– Oczywiście, że wziąłem. Dawniej robiłem to wielokrotnie. Ebahlom też brał moje pieniądze. To był rodzaj pożyczki, taki wspólny program, wtedy kiedy jeden z nas miał upatrzonego studenta, ale za mało forsy. Później oddawało się na tej samej zasadzie.

50
{"b":"100694","o":1}