Stała zaraz za bramą, czekając na niego. Włosy splotła w gruby, czarny warkocz. Patrzyła na niego poważnie, a wyglądała, jakby rozstali się przed chwilą.
– Mónica! – Ruszył ku niej, chcąc wziąć ją w ramiona.
– Nie! Tego nam nie wolno – powiedziała, odsuwając się. – Wiesz, gdzie jesteśmy.
Była odziana w swoją ulubioną ciemnoszkarłatną sukienkę, w której ją pochowali. Oboje lubili ten kolor.
– Czekałaś na mnie?
– Tak. Mówili, że mnie szukasz. Zresztą nie miałam wątpliwości, że popłyniesz tu za mną.
– Nie zmieniłaś się.
– Mylisz się. To tylko z zewnątrz tak wygląda. Zmieniłam się bardzo. A ty wyglądasz bardzo źle. Masz cienie pod oczyma.
– No, wiesz… Płynąłem całą noc. Ty jesteś cieniem, że nie wolno cię dotknąć?
– Nie. Ale jednocześnie moje ciało leży w ziemi na San Tomaso. Nie możemy się dotykać.
Widocznie wyglądał na nieprzekonanego, bo Mónica zerwała źdźbło trawy i mu podała. – Weź ją, nie dotykając mojej dłoni.
„Zwykła trawa", pomyślał.
– Pozostaniesz tu na zawsze?
– Nie, ale może na dłużej. Ty natomiast powinieneś już wracać. Zbyt długo stąpasz po tej wyspie. Wam tego nie wolno.
– Tu jest tak cicho u ciebie. Brakuje mi ćwierkania cykad w tych cyprysach.
– One tu milkną. Założyli im kiedyś szkołę ćwierkaczą, ale nie pomogło.
Chciał spytać ją o tyle jeszcze rzeczy, o rodziców, o małą Domenicę, która umarła rok temu. Mónica jednak nalegała, by już odpłynął.
– Czy wolno mi przypłynąć tu jeszcze raz? – odważył się spytać.
– To zależy od ciebie. Próbuj.
– Którędy mam płynąć, żeby wrócić na Orefine?
– Płyń przed siebie. Trafisz. Mgła cię zaprowadzi.
X.
Miało się pod wieczór, Wyspa Umarłych tonęła w czerwonym świetle rzucanym przez ostatnie promienie zachodzącego słońca. Wydawało mu się, że zza opierzonych ramion Strażnika dostrzega gibką sylwetkę Moniki.
Słońce szybko zniknęło za horyzontem, wiatr ustał i nadeszła znajoma mgła. Lorenzo zrzucił żagiel. Trzeba wrócić do wiosłowania, przynajmniej nie uśnie. Spokojnie, równo, naciskając całym ciężarem ciała na drzewce wiosła, pchnięcie za pchnięciem. Na wszelki wypadek na rufie zapalił latarnię.
Po, wydawałoby się, nieskończenie długim czasie mgła zaczęła rzednąć. Noc też jakby zmierzała ku końcowi. Może już minął Bocca del Babón?
Cisza usypiała. Trzeba było zmuszać się do wiosłowania. Sen niepostrzeżenie wplątywał się w rzeczywistość. Chwilami wydawało mu się, że na dziobie łodzi przysiadła Mónica, a on ją właśnie wywiódł z Wyspy Umarłych. Gdy budził się, szkarłatna plama jej sukni znikała. Dwie nieprzespane noce mściły się teraz umykającą świadomością. Aby przepłoszyć sen, postawił żagiel. Nieoczekiwanie łatwo płótno nabrało wiatru. Lorenzo przestał wiosłować. Teraz mógł przemywać twarz wodą nabraną garścią, by nie stracić kontaktu z rzeczywistością. Z ulgą dostrzegł pierwsze światełka rybaków na nocnym połowie.
W Orefine przywitali go jak zjawę.
Sklarował łódź, przerzucił bagaż i zeskoczył na nabrzeże. Kilka osób otoczyło go kręgiem, jakby na niego czekali. Ktoś musiał zauważyć jego przybycie i ściągnąć ich wszystkich do mariny.
Wreszcie jakieś małe dziecko, chyba rezolutny pierwszoklasista Gino, odważył się go dotknąć paluszkiem i zaraz uciekł.
– Il grammatico jest żywy, żywy! – zawołał chłopiec. – To nie umarły, chociaż taki blady, aż przezroczysty!
Lorenzo zarzucił na plecy tłumoczek ze swoimi rzeczami. Skierował się do domu, a kilka osób poszło w ślad za nim.
Gdy jednak nic się nie działo – przybysz nie znikał, szedł normalnie, nawet się nie zataczał – widzowie stracili zainteresowanie i jeden po drugim rozeszli się.
Dzisiejsze lekcje zostały odwołane. Trzeba w domu przygotować jakąś strawę. W oberży nie skończy się tylko na posiłku. Nic go nie cieszyło, ruszał się wolno, ospale. Rozpakowując swoje rzeczy, zauważył, że barwa skóry jego ramion rzeczywiście uległa zmianie – stała się ołowiście blada, jakby ciało pod nią było bezkrwiste. Całkiem podobnie jak skóra tej nieszczęsnej Giulii, której wydarli serce. W lustrze zobaczył upiora: włosy skłębione, rozczochrane, polepione, oczy czerwone, a podkrążone niemal na czarno. I ten przerażający kolor skóry.
Któż może tu służyć radą? Wybrał się do starego malarza.
Bócline wybałuszył oczy. – Och! – westchnął.
– Namalujesz mnie? – Lorenzo spróbował się uśmiechnąć.
– Byłeś tam, czy sam umarłeś?
– Przestań. Widziałem w lustrze swój wygląd. Widocznie tak się robi od chodzenia po Wyspie Umarłych.
– Odważyłeś się tam zacumować?
– Ze cztery razy, zanim znalazłem właściwą bramę.
– Spotkałeś żonę?
– Mónica czekała na mnie. Oni tam jakoś dowiadują się, że będą odwiedziny.
– Jak wygląda? Zmieniła się?
– Lepiej niż ja teraz. Była w tej samej sukience, co na pogrzebie. Może trochę pobladła. Inni wyglądają gorzej.
– Chcesz dla sprawdzenia ekshumować jej ciało?
– Nie zniósłbym tego.
– Jak ta wyspa wygląda?
– Jest piękniejsza, niż ją malowałeś. Nie ma pilastrów wzmacniających mur, ale jest wiele pięknych rzeźb czy płaskorzeźb. Opowiem ci jutro, jak się prześpię.
– Snu ci teraz trzeba. Ja przespałem potem prawie dwadzieścia godzin, a tylko się zbliżyłem. Wyśpisz się, to opowiesz mi dokładniej. Namaluję Wyspę Umarłych według twoich słów.
XI.
Dzień później Lorenzo popłynął na Cimetiere. Jedynym zabudowaniem tutaj był maleńki, rozsypujący się kościółek o odpadającym tynku. Prosta bryła z apsydą, pochylona dzwonniczka z samotnym dzwonem na wietrze. W środku kilka ławek w jednym rzędzie, grotka dla Madonny, dwa okna pokryte witrażem: z jednego promiennie uśmiechała się Santa Giustina w zieleniach i złotej aureoli, a drugie, mozaikowe, wpuszczało różnobarwne światełka. Nad ołtarzem prosty krzyż z drewnianą rzeźbą Ukrzyżowanego.
Za kościołem niewielki cmentarz, okolony murkiem z łamanego kamienia. W sam raz wysokim, by porywisty bubocco nie gasił lampek i nie rozrzucał kwiecia.
Lorenzo poszedł alejką wśród solidnych, kamiennych nagrobków, z najokazalszym wspartym na lwich nogach, wielokomorowym kamiennym pudłem przeznaczonym dla kolejnych podestów Orefine, najgodniejszych z obywateli, których godność przechodziła z ojca na syna.
„Nie wolno im leżeć w grobie obok własnych żon", pomyślał, mijając wysoką mogiłę. „A stary dobry Guido tak prosił, by zrobili dla niego wyjątek. Młody Massimo nie pozwolił na naruszenie zwyczaju".
W pobliżu najważniejszego rozmieszczono groby nauczycieli – przecież to też ktoś ważny w malutkiej społeczności. Nauczycielom pozwalano zrobić tylko la catacomba, jak innym mieszkańcom. Trumnę z Moniką przeniesiono już do nowej. Stara krypta wypełniła się w całości zbyt szybkimi zgonami w ich rodzinie i Lorenzo musiał niedawno wykosztować się na następną. Na cmentarzu było jeszcze dość miejsca. Nowa krypta znalazła miejsce obok starej.
Położył wiązankę kwiatów na mogile żony. Mónica Martelli – głosiły równe literki wykute przez Bassagno. Nie starczyło pieniędzy choćby na piccolo angelino wykutego udatnie z białego kamienia. Niekoniecznie dłuta wielkiego Saltimbassy jak srogie lwy przed schodami podestii sprowadzone aż z Malamocco. Bassagno też rzeźbił piękne, nostalgiczne anioły. „Pieniędzy zbierze się więcej, Mónica dostanie płaczącego anioła na pół szerokości nagrobka", pomyślał.
Myśli pobiegły ku jej imieniu wykutemu na płycie. „Jesteś tam jeszcze…? Schniesz na wiór, a twoja suknia zmienia się w rudy łachman?" Zmarli na maleńkim Cimetiere nie rozpadali się w brunatne szkielety, lecz obracali w brunatne mumie, o cerze niewiele ciemniejszej niż za życia.
Dołożył nową wiązankę kwiatów do poprzedniej, która zdążyła już wyschnąć. „Wokoło morze, a wszystko wysycha na Cimetiere", pomyślał.