Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Z Agnes działo się coś innego: mruczała jak kot, tuliła się do niego coraz bardziej, robiła się senna.

Cholerne świństwo, jednak jakoś tam uzależnia – pomyślał.

Tulił ją w ramionach, póki nie wróciła do rzeczywistości. Wyplątał się z jej objęć i wyjrzał na ulicę. Tamci dwaj już dawno sobie gdzieś poszli. Stracili nadzieję na dostanie Grahama.

– Chodź. Zbieramy się. Idziemy do mnie. Weź swoje bety.

– Tyle zachodu, tyle kłopotów, żeby poradzić sobie ze starzejącą się świętoszką – bąkała niezbyt przytomnie.

Przyjrzał się jej uważnie. Trzeba było jeszcze odsiedzieć kilkanaście minut, żeby oprzytomniała.

Zebrała się posłusznie. Zamknęła swój boks na kłódkę.

Gdy wyszli, uderzyła w nich fala zimnego wiatru, któremu trudno było przeciwstawić się. Tym razem on zawinął ją w ten monstrualny szalik, że tylko oczy błyszczały sponad jego zwojów. Sam nasadził czapkę głęboko na oczy.

Po pół godzinie walki z lodowatym wichrem i zalodzoną nawierzchnią drogi czekała nagroda – ciepły pokój, oświetlony żarówką, normalne ściany, łazienka, szeroki, wygodny tapczan.

XVII

Rano zbudzili się dobrze po świcie. Nie było szans zdążyć na śniadanie w stołówce na campusie.

Biedna zupa mleczna, co ona zrobi beze mnie… – pomyślał Graham…

Uniósł się na łokciu i przysunął do Agnes. Zafascynowany, leciutko powiódł palcem wzdłuż łagodnych krzywizn jej ciała.

– Więc zawdzięczam cię tym dwom facetom, co szli za nami… – powiedział.

– Przestań, bo mnie łaskocze.

– Mhm… Wszystkie dobre Heddeni są takie?

– Ja nie jestem dobra Heddeni. Zaczęłam przed ślubem.

Zaczął się śmiać.

– Ty nie jesteś dziewczyną Heddeni. Jesteś bezbłędnie zbudowana. Ślicznie. Przyznaj, że to wszystko wymyśliłaś, żeby być oryginalniejsza.

– Jestem Heddeni. Mam nawet ślady dodatkowych sutek. O, takie dwie pary maleńkich kropeczek. Tu, poniżej piersi, i tu para na brzuszku.

– Zaznaczyłaś je szminką.

– Przestań! To mnie łaskocze.

– To są pieprzyki. Wcale nie są symetrycznie rozmieszczone. Znowu mnie nabrałaś.

– Są różne rasy Heddeni. Mam przecież dokumenty… Rodzice byli Heddeni. Nie mogę się różnić, skoro z mojej rasy wywodzą się Ziemianie, no nie?

– Masło maślane, to znaczy masło z kluskami, to znaczy dalej ci nie wierzę…

– Przestań bredzić.

– Trochę jeszcze pobredzę. Za dużo dobrego mnie dzisiaj spotkało.

– To już nie masz problemów?

– Mam: jak tego nie stracić. Znaczy ciebie.

– Znaczy mnie?… Fajnie zabrzmiało.

– Tak długo na ciebie polowałem…

– To ja na ciebie polowałam.

– Widzisz, najtrudniej było się zorientować, że oboje na siebie polujemy…

Roześmiała się…

– Zbierajmy się, Graham. Bo wyrzucą cię z uniwersytetu, a mnie z tobą – usiadła na łóżku. Graham przyglądał się jej, leżąc z rękami pod głową.

– O czym marzysz?

– Nie marzę. Patrzę na ciebie. Nie muszę marzyć.

– A gdy nie patrzysz?

– Wtedy muszę: marżę o tobie.

– Wstańmy już, prószę. Naprawdę trzeba iść do pracy.

– Tak – podniósł się.

– Trzeba zacząć oszczędzać na ślub – powiedział. – Co ty na to?

Chwilę nie odpowiedziała.

– Dobrze – odezwała się wreszcie. – Chociaż nie wiem czy zdążysz. Lada dzień mogą wprowadzić zakaz małżeństw mieszanych.

– Nie sądzę, żeby posunęli się aż do tego. – Takie krążą słuchy wśród emigrantów…

Poranne ubieranie się zajęło im więcej czasu niż wieczorne rozbieranie się. Okolica domu w świetle słonecznym wyglądała odmiennie niż przed świtem czy po zmroku. Od lata zdążył już zapomnieć to wrażenie obskurnej nędzy, jakie stwarzało domostwo, w którym wynajmował pokój. Za to było cieplej niż zwykle. Zanim doszli do przystanku, spocili się oboje.

Na uniwersytecie wszystko już było zwyczajnie. Jakoś nie zauważono podwójnego spóźnieni a. Ken był pogrążony w pracy, a nikt nie szukał wcześniej Grahama.

Wieczorem pojechali zabrać rzeczy Agnes i przenieść je do Grahama, Wystarczyło, że powiedziała:

– Wiesz, oni wiedzą, że jestem Heddeni i że spałam poza domem. Nic nie powstrzymałoby ich przed wyłamaniem drzwi dzisiejszej nocy.

Specjalnie wyszli wcześniej, jeszcze o zmroku. W norze, gdzie mieszkała Agnes, nikogo nie było – współmieszkańcy zajmowali się prawdziwą lub pozorowaną aktywnością na campusie.

Zebrali jej odzież do jednej płóciennej torby i połatanego plecaka; łącznie z pamiątkami rodzinnymi – paroma fotografiami za szybką, nie było tego dużo. Najwięcej ważyły książki; Graham spakował je do plecaka i wziął na plecy. Wiele tytułów już miał, ale książki można było nieźle sprzedać, więc mimo że plecak przygiął go do ziemi, wziął je wszystkie. Właściciel nieoczekiwanie nie chciał zgodzić się na drugą osobę w pokoju Grahama. A to, że będą zużywać więcej energii, a to, że więcej wody i w ogóle zniszczą mu ten pokój… Lecz przestał się upierać, gdy Graham zgodził się na spisanie nowej umowy. Domagał się żeby podwoić opłatę za pokój, na co Graham już nie mógł się zgodzić. Po prostu nie miał pieniędzy. W końcu, kompromisową liczbą okazało się dziewięćdziesiąt sześć tysięcy dolarów miesięcznie, plus, jednorazowo, dwadzieścia tysięcy zaliczki za ewentualne wyrządzone szkody. Graham obiecał zapłacić kaucję dopiero przy okazji następnej pensji.

Oczywiście, wkład jaki dopłacał uniwersytet, to znaczy trzydzieści sześć tysięcy miesięcznie (trzecia część poprzedniej ceny), pozostał bez zmian.

Sumarycznie, Graham i Agnes zyskiwali na tym. Z wyjątkiem pierwszego miesiąca, kiedy należało wpłacić właścicielowi kaucję, oszczędzali na przeprowadzce trzydzieści osiem tysięcy miesięcznie.

Lekko zaciskając pasa, to znaczy rezygnując ze śniadania lub kolacji, co drugi dzień każde, mogli już w trzy miesiące uciułać na opłatę ślubną.

XVIII

Nieoczekiwanie, książki Agnes nie sprzedawały się tak dobrze, jak przypuszczali. Był środek semestru i studenci już zdołali zaopatrzyć się w podręczniki. Również sprawy na uniwersytecie nie szły tak dobrze, jak dotąd. Sprawa ich związku stała się znana. Podważyło to zaufanie do kwalifikacji studentów, którą przeprowadził Graham. Na dodatek Agnes była emigrantką. W stołówce czy w świetlicy w bursie, wyczuwał, że unika się go. Nawet Appelbaum, mimo że nadal musiał siedzieć obok Grahama, zaprzestał swoich uwag o zupie mlecznej. Koleżanki nadal odwiedzały Agnes. Coś tam rajcowały w swoim niezrozumiałym, emigranckim języku, zerkając na Grahama, gdy tylko Agnes gdzieś się oddaliła. Zwrócił jej uwagę na to.:

– Oceniają cię – odpowiedziała. – Podobasz się im. Oceniają to, co ja zrobiłam. Wiesz, jak to jest: jedne mówią, że zrobiłyby to samo, inne, że nie.

– W sumie, lepiej to przyjęły niż niektóre stare pierdy z mojego otoczenia.

– Raczej nie. Straciłam większość przyjaciółek. Przestały mnie znać…

– Poczekaj, tylko zbierzemy tę cholerną forsę na ślub.

– Możemy nie zdążyć. Ustawa zakazująca mieszanych małżeństw za dwa tygodnie wchodzi pod obrady parlamentu. Niewykluczone, że będzie miała działanie wstecz.

– To znaczy, że chcą unieważniać, już zawarte małżeństwa?!

– Nie wiem. Ale cały wydział prawa o tym trąbi.

– Pewnie znowu będzie petycja, znowu jakiś młody, napalony profesor będzie siedział przy niej, a ustawa i tak przejdzie – uśmiechnął się ironicznie. – I to w najbardziej paskudnej formie.

Graham podjął decyzję: Akurat wypłacono miesięczne pobory. Był piątek po południu. Pojechali najbliższym autobusem do miasta. Urzędnik spisujący personalia zawahał się przy Agnes.

– Mam wyraźne zalecenie, aby wstrzymać śluby mieszane.

– Pisemne zalecenie? Mogę je zobaczyć?

– Nie; Ustne, telefoniczne.

– Kiedy przyszło?

– Dziś, w południe.

– : Domyślam się, o co chodzi: w poniedziałek wchodzi pod obrady ustawa zakazująca małżeństw mieszanych: Prawdopodobnie przejdzie i prawdopodobnie będzie obowiązywać od chwili wniesienia pod obrady. Przynajmniej tak twierdzą prawnicy na uniwersytecie. Proszę posłuchać: my musimy zawrzeć ten ślub, musimy zdążyć…

58
{"b":"100694","o":1}