Potem Heddeni odciągnęli dziewczynę i zabrano ciało starego. Incydent jakoś udało się załagodzić. Dowódcy Heddeni łatwo wykazali zrozumienie albo byli zbyt pasywni by zareagować, albo jedno i drugie…
Potem Graham przeżył przesiadkę przybywających: wlokący się nieskończenie sznur łysych kalek idących o kulach bądź wiezionych przez innych na wózkach. Przez przestrzeń wędrował naród, do celu dotarły jego okaleczone resztki. Graham kurczowo ściskał w garści pistolet maszynowy zaopatrzony w granatnik, a jednocześnie czuł, że gdyby powiedział choć jedno słowo, wybuchnąłby płaczem. To było inaczej niż kilkanaście minut wcześniej, kiedy łzy ściekały jakby wbrew woli. Był wdzięczny dowódcy, że tamten milczy, chociaż może on też na siłę powstrzymywał łzy.
To potworne, masowe okaleczenie było wynikiem technologii: Heddeni, aby umożliwić przetrwanie podróży międzygwiezdnej, zastosowali skomplikowane przystosowanie chemiczne, a potem zaawansowaną dehydratację – suszenie ciała. Dopiero po takim przygotowaniu pasażerów ochłodzono, by zapadli w sen. Podobno wielokrotnie próbowali różnych metod i dopiero to rozwiązanie zapewniło wystarczający sukces. Tylko wystarczający. Oznacza to setki utraconych ramion, nóg, palców, uszu czy nosów. Dehydratowane kończyny nie zawsze przyjmowały wodę na powrót, coś niedobrego działo się z odwodnioną tkanką. Trzeba było przeprowadzać dziesiątki amputacji, setki. Robili to lekarze Heddeni: najpierw na sobie nawzajem, potem, gdy mieli już dość siły, na innych; szybko, by nie dopuścić do zakażeń.
Bardzo wiele zależało od transportu. Były transporty, w których niemal wszyscy dotarli cało. Transport, który odbierał Graham, należał do najgorszych. Jak się dowiedział, ponad osiemdziesiąt sześć procent okaleczonych.
Sprawnie podchodziły promy pasażerskie. Każdy na tysiąc osób. Dokładnie wyliczona ilość powietrza, dokładnie wystarczająca, aby zejść z orbity na lądowisko. A potem dla przybyłych radosny szok: błękitne niebo, żółte słońce, dźwięki, zapachy – wszystko to, co może dać planeta.
Potem dowiedział się, że oni wszyscy wyłysieli od radiacji, że nie było to typowe. Jeszcze przez długi czas emigranci kojarzyli mu się z łysymi, kalekimi ludźmi, pomimo że większość z nich była kudłata nad miarę.
Gdy głosowano poprawkę do konstytucji, przyznającą Heddeni prawa ludzkie, głosował za. Gdy głosowano zakaz obraźliwej nazwy Heddeni i zastąpienie jej słowem „emigranci”, głosował za.
III
Przerwa w dostawie prądu do uniwersytetu trwała trzy dni. Został ponownie włączony akurat w takim momencie, by Graham w największym pośpiechu zdążył ze swoim sprawozdaniem. Raport spodobał się: fundusze na rok przyszły zostały ścięte zaledwie o trzydzieści procent. Wystarczało na funkcjonowanie grupy i jeszcze zostawało na zatrudnienie jednego studenta albo na zakup jakiejś aparatury. Zakup nie wchodził w grę, bo od kilku lat na rynku nie było nic interesującego. Za to kandydatów na studentów było pod dostatkiem. Jeszcze tylko ludzi nie brakowało w tym kraju.
Grant Gino Ebahloma, jako jedyny, nie został ani trochę ograniczony. Dzięki temu stary emigrant stał się raptem najlepiej opłacanym profesorem na całym Uniwersytecie Maratheon.
– Mówiłem ci, że emigranci tworzą mafię – powiedział Heevers, przełykając swoją porcję kaszy z kapustą, gdy spotkali się kiedyś na stołówce dla profesorów. W całym pomieszczeniu unosił się nieprzyjemny, ciężki zapach rozgrzanej kapusty kiszonej.
– Popierają się, gdzie tylko mogą. Spróbuj pracować jako astrofizyk czy astronom, czy ewolucjonista – w mojej branży – i nie być emigrantem. Zaraz cię wykończą. Nie masz żadnych szans. Trzeba wreszcie coś z tym zrobić.
Graham wybierał skwarki, rozgryzał, wysysał tłuszcz i połykał suchą skorupkę. Następnie starannie mieszał kaszę ze stopionym smalcem. Lubił skwarki. W stołówce dla studentów wszystkich rang podawali kaszę bez omasty.
– Właściwie ten cały kryzys zaczął się, odkąd przylecieli ze swojego zasranego kosmosu.
– Oni przylatują już przynajmniej od stu dwudziestu lat, Joften – wtrącił Graham. – A nawet ja pamiętam, jak jeszcze nie było kryzysu. Jeszcze dwadzieścia lat temu każdy ich statek przejmowała eskadra pięciu naszych promów. A jeszcze wcześniej, pamiętam, jak mój ojciec miał własny samochód. Uruchamiał go w każdą niedzielę i wyjeżdżaliśmy poza miasto.
– Akurat z tymi promami to bardzo dobrze. Loty kosmiczne były cholernie kosztowne. Kogo było na to stać? I to tylko po to, żeby ich komfortowo zwozić z orbity na Ziemię. Bez sensu. Niech sami troszczą się o siebie, jeśli chcą u nas mieszkać.
– Podobno Republika Środka ma trzy albo cztery działające promy. Jeden z nich stacjonuje tuż za granicą, w Kalifornii.
– Pewnie przez to głodują: ryż i woda, i znowu ryż i woda, i tak w kółko… – roześmiał się Heevers.
– Przynieś mi budyń – dodał, widząc, że Graham zbiera się z pustym talerzem. Podał mu dzisiejszą kartkę na deser.
Graham nie lubił tego zwyczaju Heeversa, ale posłusznie przyniósł dwa talerze z szarą, półpłynną, gorącą masą.
– Wiesz, wśród profesorów zawiązuje się taki komitet – powiedział Heevers, łypiąc na Grahama. – Chodzi o lepsze kontrolowanie poczynań emigrantów. W przeciwnym razie oni nas zjedzą z kopytami… – Uśmiechnął się blado. – Wpadnij na któreś zebranie. Co wtorek, w świetlicy w bursie.
Graham odmruknął coś niewyraźnie.
IV
Graham kimał na siedzeniu pierwszego porannego autobusu. Było bardzo ciepło; ogłuszał klekocący silnik wozu. Pokrywa silnika we wnętrzu autobusu podrygiwała i podskakiwała w takt podrygów i podskoków kół na dziurawej drodze.
Wypadało dojeżdżać na uniwersytet pierwszym autobusem, a wracać ostatnim. Wprawdzie profesorowie mieli nienormowany czas pracy, ale Rada Naukowa mogła ograniczyć grant na badania, jeśli naukowiec nie wykazywał należytego zaangażowania. Poza tym należało być w pracy równo z tymi mieszkającymi w bursie. Codziennie trzeba było udowadniać, że gorsze warunki zakwaterowania nie obniżają wydajności pracy.
Graham uważał, że to idiotyczne, bo o jakości jego wyników decyduje pięć czy sześć dobrych pomysłów, które powinien mieć w ciągu roku. A dobry pomysł mógł przyjść obojętnie: czy przy biurku, czy w łóżku przed zaśnięciem, czy w kąpieli, albo nawet na sedesie. Graham, pomimo że uważał te zwyczaje za idiotyczne, respektował je bez sprzeciwu.
Przynajmniej potem, po dwugodzinnym pozorowaniu pracy, można było zdrzemnąć się za biurkiem. Oczywiście, bez opierania głowy o blat; Spanie na siedząco było trudne, ale nie niemożliwe. Przed świtem Graham nie był w stanie pracować, a kartkową kawę, jak mógł, starał się oszczędzić na noc, na piętnaście minut pracy przy komputerze, które można było wystać w kolejce.
Godzinę po świcie było śniadanie, ale wcześniej trzy okrążenia campusu truchtem. Graham marzł, nie był odporny na zimno, ale profesor powinien udowadniać swoją sprawność fizyczną.
Znów otrzeźwiał na siedzeniu autobusu. W mijanych, małych, drewnianych domkach, w większości przypominających rudery, paliły się światła. Z reguły w jednym pokoju – elektryczne, w innych charakterystycznie pełgały kaganki. Z domów wylęgały jakieś niezdarne poczwary, pozawijane, zakutane w pledy, kufajki, waciaki. To studenci szykowali się do dwugodzinnego marszu na uniwersytet lub do godzinnej jazdy na zardzewiałych, skrzypiących rowerach.
Gnieżdżą się w tych swoich norach, suterenach, w małych, zbitych ze sklejki boksach – pomyślał Graham. – Co ich ciągnie do uniwersytetu? Wcześnie rano ćwiartka chleba albo miska ryżu – dobrze, że Republika Środka jeszcze chce nam ten ryż sprzedawać – do tego garnek herbaty albo osłodzonej wody, albo tylko gorącej wody. Cały dzień na campusie – tam rzeczywiście może być ciekawie, można nawet poszpanować i kupić puszkę coli, potem na wieczór to samo żarcie, może jeszcze puszka grochu z boczkiem co trzeci dzień, jeszcze szklanka albo dwie samogonu, albo, jak kto woli, działka haszu, którego setki ton przenikają przez nieszczelną, południową granicę, parę godzin chorego snu i od nowa. Co ich ciągnie?