Литмир - Электронная Библиотека
A
A

XXII

– Mówisz tyle, Olegoff, to powiedz, dlaczego coraz więcej was wraca, dlaczego akurat ja jestem tym, który to zauważa?

– Jednym z tych, którzy to zauważają. Bardzo pomogłeś i mnie, i jej. Oboje jesteśmy ci za to wdzięczni.

– Dlaczego wracacie?

– To zostało przecież napisane. Miało kiedyś nadejść.

– Koniec dziejów? Armageddon? Ale dlaczego nie tak jak wszyscy myśleli?

– Bo zmartwychwstanie to jest dar, ale każdy musi sam włożyć pracę, wysiłek i cierpienie, by z niego skorzystać. Myślę, że to też jest jakaś część kary. Dla każdego zachodzi to inaczej, niektórym towarzyszą Przewodnicy; dlatego myślę, że jest to zarazem część kary osobistej.

– Jej powrót był chyba dość łatwy?

– Tak. Ale dzięki twej pomocy.

– No, to nie chodzi tu wyłącznie o karę – zauważył przytomnie L.

– Właśnie, wyłącznie. Pomagałeś akurat jej, bo widocznie dla niej ten etap kary był łagodniejszy.

– Dlaczego mówisz, że to część kary? Można też powiedzieć, że to konieczna praca, żeby zyskać nagrodę.

Olegoff badawczo przyjrzał się L.

– Wiesz, niektórzy z nas tutaj podobnie uważają – powiedział po chwili. – Ja myślę, że to raczej kara.

– A ja? Dlaczego mnie to spotkało?

– Sam sprostałeś strachowi. Może doczekasz żywy końca dziejów, nie wiem… – plątał się Olegoff.

– Jeśli to prawda, to wracają wyłącznie nasi, nie widziałem wśród bladych ani muzułmanów, ani innych.

– Oni też wracają. Po prostu ich droga jest inna. Nie mogą się na razie z nami kontaktować. Rodzisz się w różnych częściach świata i społeczeństwo określa drogę, którą pójdziesz, i wymagania tej drogi. Zmiana tej drogi to także zmiana wymagań. Nasza droga jest prosta, ale są inne, dłuższe.

– A tacy buddyści, przecież oni nawet nie wierzą w osobowego boga? – L. nie był zbyt mocny z filozofii, ale coś kiedyś czytał. -

– A co oni chcą osiągnąć?

– Uwolnienie od cierpień. Nieistnienie.

– Może to właśnie będzie im dane? Właśnie to, czego chcą. – To ich pech.

– To nie mój problem – Olegoff wzruszył ramionami. – Mój problem to jak zostanę oceniony. Bo mam nie najlepsze przeczucia.

– Wiesz, Oleg – uśmiechnął się L. po raz pierwszy od długiego czasu, – Gdy tu przyszedłeś, miałem ochotę dać ci w mordę.

– To dlaczego mi nie przyłożyłeś? – Jesteś za wysoki i zbyt muskularny.

Olegoff parsknął śmiechem.

– I tak nie mógłbym ci oddać…

– Coś takiego…

– Ale to trzeba głosić, ostrzegać, wyjaśniać… – wrócił do poprzedniego tematu.

– Spróbuj, i tak nikt nie usłucha – Olegoff wzruszył ramionami. – Każdy musi sam zrozumieć. Tylko agitatorzy wierzą, że potrafią kogokolwiek przekonać.

– Czy w ogóle mogę zrobić coś dobrego?

– W tym momencie, tak. Zrób mi kawę – roześmiał się Olegoff. – Przepadałem za kawą i to mi zostało.

– A jak wygląda Poczwarot? – rzucił L., nalewając wodę do czajnika.

– Taki duży pers z długimi, jasnymi kudłami. Okropny leniuch i śpioch.

Kraków, listopad 1993

K. MIAŁ ZWYCZAJ…

K. miał zwyczaj drzemać po posiłku. Tak się przyzwyczaił, że zaczął zasypiać już przed jedzeniem. Przez pewien czas wydawał na żywność znacznie mniej, potem zmarł.

Kraków, kwiecień 1993

Balsam długiego pożegnania - pic_2.jpg

Akt szkicowany ołówkiem

I.

Spotkał ją na ulicy, przypadkiem. Szła drugą stroną, ale poznał natychmiast. Równocześnie on skierował się ku niej i ona ku niemu. Minione lata nie zmieniły bardzo Maryli, przynajmniej oglądanej z odległości kilkunastu metrów. Obcisłe, wzorzyste majtko-spodnie podkreślały nadal zgrabne uda kulminujące w nadal foremnych chociaż szerokich biodrach. Luźna biała koszulka z jakimś dowcipno-anglosaskim napisem skrywała, czy te lata zniszczyły linię brzuszka Maryli. Obecnie tleniła długie włosy.

Zbyt zacięta twarz rozjechała się w wyraz kochanej żabki. Wymienili parę zdawkowych zdań i już szli razem – delikatnie stykały się ich ramiona. Niby przypadkiem, ale zawsze dłużej o sekundę niż powinny.

To niewiarygodne: wracając z pracy do domu Janusz spotkał poznaną przed dziesięciu laty nad jeziorem dziewczynę, choć ta mieszkała nadal o kilkaset kilometrów na północ od jego miasta. Wprawdzie nie wspominała o swojej sytuacji, ale czuł, że nadal jest wolna. Kiedyś ją stracił, bo nie powiedział właściwych słów we właściwym momencie – a raczej powiedział zbyt wiele niewłaściwych słów. Przez dziesięć lat nie zdążył zapomnieć tylko dlatego, że nie znalazł kobiety na całe życie – pozostał sam w ładnie urządzonym, za dużym mieszkaniu.

Spotkanie zburzyło jego plany na nudny wieczór, a ona też poszła nie tam, dokąd zmierzała. W chwilę później lekko trzymał ją w pasie, a ona to odwzajemniła, kładąc mu dłoń na ramieniu.

– Właściwie zawsze widziałam cię tak ubranego. W myślach widziałam.

– Przebierałaś mnie z dżinsów w garnitur?

– Starszego, solidniejszego. Pewnie dlatego, że i mnie lat przybywało.

– Wstyd powiedzieć, ale ja cię rzadko przebierałem w myślach. To znaczy rzadko do końca. Kończyłem na rozbieraniu.

– Musiałeś wytężać wyobraźnię, aby wypełnić niespełnienie.

– Zostałaś poetką? – Ich spojrzenia się spotkały. Miała piwne oczy. Długie odrosty zbyt jasno tlenionych włosów. Właściwie była trochę zaniedbana.

– Gdzieś to czytałam.

– Nadal dużo czytasz?

– Ale już nie tyle, żeby nie mieć czasu na spotkania z tobą.

– Obraziłaś się na mnie, kiedy chciałem cię narysować na golasa. Właściwie nigdy nie rysowałem tak dziewczyny. Palnąłem, licząc, że może się uda i w ogóle. Byłem, oczywiście, idiotą, ale uświadomiłem sobie to niestety zbyt późno. Tak się traci miłość.

– Traci, ale niekoniecznie zabija. Dziś bym nie odmówiła.

Chwilę milczał jak zamurowany.

– Parę ulic dalej jest sklep dla malarzy. Potrzebuję sprzętu do spełnienia marzenia. Potem wpadniemy do mnie. I dogonimy czas.

Uśmiechała się.

– Nie dogonimy. To pomysł z dzisiaj, nie spełnienie niespełnionego marzenia. – Zająknęła się, bo trudno nie zająknąć się, wymawiając coś takiego. Podkreśliła to uśmiechem.

Właściwie wpadł w popłoch. Nie rysował od paru lat. Praca w banku spowodowała, że ekscytującym hobby stało się kolekcjonowanie pieniędzy. Rysowanie wydawało się stratą czasu.

– Nie chcę widzieć, jak mieszkasz. – Gdy się dąsała, opadające kąciki ust upodabniały jej ładną twarz jeszcze bardziej do żabki.

II.

Trzydzieści kilometrów od miasta był zajazd czy hotel wiejski. Standard terenowy, podwyższony. Godzina jazdy pekaesem, bo w pracy wypił dwie szklaneczki koniaku; potem wynajęcie dwóch jedynek.

Zastanawiał się, jak ukryć przed nią wiążący się brzuszek, gdy nasyceni siedzieli na łóżku, popijając wino i nie próbując rozpleść łydek. Ostatecznie, nie spasł się, to tylko mięśnie osłabły. Powinna przecież to zrozumieć. Przynajmniej łysiał tak, że nawet wysoka dziewczyna nie powinna tego zauważyć. Maryla była wysoką dziewczyną.

Nadal potrafiła spleść nogi niemal w kwiat lotosu. Oparła plecy o boazerię.

– Nie myśl, Janusz, że jestem taka. – To jednak ona bardziej chciała się tłumaczyć. – Dotąd to tylko z mężem – powiedziała, lekko odrzucając włosy do tyłu i przeczesując je dłońmi.

Balsam długiego pożegnania - pic_3.jpg

Walnął go piorun. Ale jeden z tych mniejszych.

– Co robi twój mąż?

– Pracuje w Niemczech. Na czarno. Zwykłe saksy. Czasem przyjeżdża na święta.

Jedno z marzeń umarło.

– Za nasze spotkanie po latach. – Wzniósł toast. Wykosztował się na wytrawne Martini.

75
{"b":"100694","o":1}