Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Są lepsi od niego. Może ma znajomych w Akademii… Emigranci pchają się do nauki i popierają nawzajem, szczególnie obsadzili astrofizykę i astronomię.

Ma specjalny grant z Sił Przestrzennych.

Już obaj trzęśli się z zimna. Na bezchmurnym niebie jaśniał lodowato księżyc. Mróz leciutko przytrzymywał nozdrza, jakby chciał, żeby się skleiły.

Przystanek autobusowy, do którego wreszcie dotarli, był pusty. Większość profesorów mieszkała w bursie na terenie campusu i tylko pięćdziesięciu kilku młodszym uniwersytet wynajmował pokoje na mieście. Uniwersytet pokrywał jedynie część kosztów pokoju oraz dostarczał kupon tylko na jeden przejazd autobusem dziennie. Jager godził się na to, gdyż o pracę w nauce było coraz trudniej, a uzyskanie miejsca w bursie oznaczałoby usunięcie któregoś ze starszych kolegów, gnieżdżących się w pojedynczych pokojach z całymi rodzinami. Jedynie w przypadku śmierci któregoś z profesorów rodzina musiała zwolnić pokój, a na to miejsce wprowadzał się ktoś z listy oczekujących. Nazwisko Grahama było gdzieś tak w trzech czwartych tej listy.

Obaj z Heeversem niecierpliwie oczekiwali na spóźniający się ostatni, nocny autobus. Heevers wysiadał pięć przystanków wcześniej, więc płacił nieco mniej za bilet, Graham płacił więcej. Heevers wyprzedzał go również o kilkanaście miejsc na liście oczekujących. Studentów nie stać było na autobus, więc gdy tylko było dość ciepło, chodzili pieszo lub jeździli rowerami. Na przystanku nie czekał żaden z nich, widocznie tej nocy dla studentów było jeszcze wystarczająco ciepło.

Heevers próbował ostrożnie przytupywać – ostrożnie, żeby nie runąć na upstrzoną wmarzniętymi niedopałkami lodową skorupę. Graham starał się oddychać wyłącznie nosem, by nie doprawić przeziębionego gardła. Gapił się na rzesze gwiazd na nieboskłonie. Ich gęstszą wstęgą zaznaczała się Droga Mleczna.

– Wokół jednej z nich krąży Heddehen – zauważył.

– Jeśli to prawda, co mówią, to już jej nie widać – poprawił Heevers. – Podobno niedługo przestaną przylatywać. Czytałem w dzisiejszej „Chronicie” – zakończył. Fakt, że stać go na kupowanie gazet codziennie, a nie tylko sobotniego numeru z programem telewizji, świadczył o niezłych dochodach. Heevers nie musiał się chwalić: był przecież profesorem trzeciej rangi, a Graham ledwie piątej.

Ale nawet to nie pomogło mu w przedterminowym uzyskaniu pokoju w bursie… – pomyślał złośliwie Graham.

Wokół otworów włóczkowej kominiarki Heeyersa tworzyły się białe sople.

Wreszcie zza zakrętu wywlókł się parskający i sapiący, rozklekotany autobus.

Żeby tylko do reszty nie zepsuł się po nocy, bo kto go naprawi – pomyślał Graham. – Przynajmniej w środku będzie ciepło, chociaż pewnie będzie śmierdziało spalinami.

II

Graham był raz w przestrzeni kosmicznej. Piętnaście lat temu, Jako rekrut o dobrych warunkach fizycznych i wysokim ilorazie inteligencji został powołany do oddziałów specjalnych B, Sił Przestrzennych – takich komandosów kosmicznych.

Przeszedł twarde szkolenie: sześć miesięcy męki w pyle, gorącu, pocie lub przeciwnie – w przerażającym mrozie; następne sześć miesięcy nauki zabijania gołymi rękami, bronią białą lub palną, używania najróżniejszego sprzętu. Gdyby miał więcej szczęścia i dostał się do oddziałów specjalnych typu A, nauczono by go może nawet kierować promem kosmicznym. Niestety, odpadł przy selekcji i usiłowano z niego zrobić jedynie sprawną maszynę do zabijania. To też się nie udało: Graham nie przejawiał szczególnego zainteresowania ani zabijaniem, ani służbą zawodową i nie robił należytych postępów. W czasie ćwiczeń starał się oszukiwać i ruszać jak najmniej, co owocowało coraz gorszymi wynikami sprawdzianów, W końcu wyrzucono go w ogóle. Jednakże wyniósł z armii znakomitą formę fizyczną, przynajmniej do czasu aż nie sflaczał; wprawdzie nie spasł się ani nie wyłysiał, ale lata spędzone za biurkiem zniszczyły jego muskulaturę.

Jeanette uważała, że miał duszę myśliciela, nie wojownika. Z twardej służby w oddziałach specjalnych typu B zostało mu tylko to, że czasami, gdy jeszcze żyła Jeanette i razem nudzili się przed telewizorem, – gdy na ekranie ukazał się jakiś młody, utalentowany oficer Sił Przestrzennych, w Grahamie odżywało wspomnienie i wołał:

– Przecież to Don Aziz. Był w naszym plutonie.

Albo gdy pokazali jakiegoś groźnego generała o siwych skroniach, Graham mówił:

– Ale spierniczał ten Michaelis. Pamiętam go, gdy był jeszcze majorem.

Kiedyś Jeanette spytała go wprost, dlaczego nie został w armii. Właśnie w telewizji pokazywano podniosłą uroczystość odznaczenia wyróżniających się oficerów.

– Widzisz, w armii naprawdę ważny jest ten, co ordery wręcza, a nie ten, co ordery otrzymuje – powiedział Graham, celując palcem w ekran. – Siedzi za biurkiem i tylko wstaje, żeby jakiemuś młodemu napaleńcowi wręczyć order. Ale żeby siedzieć za biurkiem, musiał wysłać na śmierć wielu młodych napaleńców. Ja nie musiałem nikogo wysyłać na śmierć, żeby móc potem siedzieć za biurkiem.

Z armii wyniósł też wspomnienie lotu w przestrzeń. Przylatywał kolejny statek z Heddehen. Wtedy jeszcze przejmowano je gdzieś tak w okolicach orbity Marsa, a z Ziemi podrywano przynajmniej ze cztery promy.

Tak się jakoś złożyło, że przylatywały naraz dwa statki, czy może część oddziałów specjalnych brała udział w tłumieniu powstania w Nowym Jorku, a może było to po prostu czyjeś niedopatrzenie. Dość, że niedoszkolony oddział zaokrętowali na leciwy prom „L. B. Johnson”. Wprawdzie upłynęło już wiele lat od przyłączenia Kanady, ale Graham wolałby lecieć na startującej z sąsiedniego stanowiska „Manitobie”. Zapakowali ich pięćdziesięciu dwóch do pasażerskiej kapsuły promu. Na orbicie do akcji nadawało się czterdziestu. Pozostali, zarzygani, zaszczani bądź zasrani, by nie splamić na dodatek honoru sił specjalnych typu B, spędzili akcję na orbicie, nie odpinając pasów foteli kapsuły pasażerskiej promu.

Statek Heddenich miał symulowaną wirową grawitację, tak że na jego pokładzie stale dokuczały mdłości. Każdy z oddziału dostał po kartoniku tabletek środka przeciwwymiotnego. Mieli opanować ten statek, sprawdzić, czy przybysze nie mają wrogich zamiarów, i pomóc przy przeładunku: podobno większość ładowników statku była uszkodzona i Heddeni przesiadali się na podstawione promy pasażerskie – tysiąc osób, jeden prom.

Gdyby Heddeni mieli jakiekolwiek wrogie zamiary, nie wpuściliby po prostu załogi promu na pokład swojego statku, więc akcja była pozbawioną sensu. Z pewnością myślało tak nawet dowództwo, ponieważ podstawiono nieuzbrojone, niezdolne do samodzielnego desantu jednostki, jak „LBJ” czy „Manitoba”; niestety, nie myśleli tak niektórzy elewi z sił specjalnych typu B. Doprowadziło to do tragedii: gdy statki połączyły się i żołnierze przeszli do środka, elew Burton otworzył ogień do nadbiegających Heddenich. Zaraz obezwładnił go jego własny sierżant, ale Burton zdążył ciężko zranić jednego z Heddenich. Tamten dostał ze cztery kule. Graham pomagał sanitariuszowi opatrzyć obcego. Tamten był stary, pomarszczony i całkiem łysy, przy każdej dłoni brakowało mu po kilka palców. Przez szary, samodziałowy kubrak szybko przesiąkały czerwone plamy krwi. Widać było, że nie pociągnie długo. Głupio było tak spojrzeć w oczy facetowi, który po setkach lat podróży w stalowym pudle, za którą zapłacił tylko paroma palcami, umierał przed samą metą, zastrzelony przez niedoszkolonego komandosa – idiotę.

Potem przybiegła dziewczyna Heddeni, chyba córka tego umierającego. Też w szarym kubraku, też zupełnie łysa. Uklękła obok starego i jakoś tak, ni to prosząc, ni to żądając, gestem przejęła jego głowę w swoje dłonie. Miała śniadą cerę, szerokie kości policzkowe i trochę za szeroki nosek. I przepastny błękit oczu, jaki czasami bywa błękit nieba, którego dawno, a może nigdy nie widziała. Zaraz ten błękit spłynął łzami. Jej piękną twarz wykrzywiał boleśnie zrozumiały grymas: „dlaczego?” Nie powiedziała słowa, bo przecież nie zrozumieliby się. Graham, oczywiście, nie odpowiedział; zresztą, gdyby oboje mówili tym samym językiem, też nie miałby nic do powiedzenia. Czuł to, czego nie da się opisać, i naprawdę właśnie to spowodowało, że potem zrobił wszystko, by wycofać się z sił specjalnych typu B, choć to, co przeżył nieco później, było porównywalne. Nie powiedział słowa, ale z jego oczu lały się łzy, chyba pierwszy raz, odkąd stał się mężczyzną.

45
{"b":"100694","o":1}