Przespali niemal cały dzień. Wieczorem dotarli do Buffalo, a stamtąd przeprawili się po moście do Windsoru. Zapamiętali to, ponieważ trzeba było wysiąść i pieszo przejść przez most, a pusty autobus ostrożnie przejechał po dziurawej nawierzchni. Ze względu na bezpieczeństwo, bo most groził zawaleniem.
Ten spacer nieoczekiwanie poprawił ich samopoczucie i odświeżył, pomimo że wiatr gwizdał na przęsłach i balustradach. Gdy ponownie wsiedli, wóz ruszył i znów wnętrze rozgrzało się; zapadli w kamienny sen, nie budząc się niemal ani razu przez całą noc. Rano dojeżdżali już do przedmieść Toronto. Na dworcu musieli przesiąść się do mikrobusu dowożącego na lotnisko; za dodatkową, nieoczekiwaną opłatą.
XXV
Lotnisko Reinefart Field stanowił bardzo długi barak mieszczący oprócz normalnych pomieszczeń lotniskowych, również hotel dla podróżnych. Graham i Agnes zapłacili w nim za gorącą kąpiel.
Autobus spóźnił się na dzisiejszy lot i musieli wynająć miejsce w hotelu na jedną noc, chociaż nie było wykluczone, że przyleci jeszcze dziś drugi samolot. Reinefart Field obsługiwało wyłącznie samoloty przylatujące ze Zjednoczonej Europy i zapewniało im lotniskową obsługę. Drobne naprawy wykonywali europejscy technicy mieszkający w pobliskich domostwach. Parking przed barakiem zajmowały ich samochody, lśniące chromowaniami. Nad lotniskiem powiewał rękaw wskazujący aktualny kierunek wiatru. W oddali ciemniały ruiny starego dworca lotniczego spalonego w czasie zamieszek przed trzydziestu dwu laty.
Wzięli ten pokój, bo Agnes chciała przeprać bieliznę przed dalszą podróżą. Wyłonił się jednak znacznie poważniejszy problem: brakowało im sześćdziesięciu dwóch tysięcy dolarów do normalnej ceny biletów. Nie było to dużo, jeśli dwa bilety kosztowały czterysta osiemdziesiąt tysięcy. Kasjerka poradziła, żeby po prostu czekali, aż przyleci samolot. Jeśli nie będzie miał kompletu miejsc sprzedanych, to na godzinę przed odlotem Eurolinie obniżą cenę, czasem dość znacznie. Sporo osób czeka już na taką okazję, a warto mieć przy sobie trochę gotówki, zaczynając nowe życie w Europie…
Graham szybko przeliczył: pokój hotelowy kosztował ich siedem tysięcy pięćset za dobę, mogli więc czekać nawet dość długo.
Okazało się, że w cenę noclegu wliczone jest pranie rzeczy. Po prostu przyszła pokojówka, zapytała, co jest do prania, i wzięła wszystkie rzeczy.
– Nie chcemy, żeby goście sami prali i suszyli po pokojach, bo robi się grzyb – odpowiedziała, gdy Graham wyraził swoje zdziwienie, – Będzie gotowe na wieczór – dodała.
– Cieszę się na ten wyjazd, wiesz – powiedziała Agnes, gdy kobieta zamknęła za sobą drzwi. – Czuję się uwolniona. Wreszcie daleko od tej dusznej atmosfery, w której trwałam tyle lat. Nikt tu nie mówi o emigrantach. Jest tak jakoś jasno, pogodnie.
– Nie daj się nabrać, to ten sam kraj. Kupię gazetę, to poczytamy nowinki o emigrantach – burknął. – Nogi mi spuchły od tej jazdy. Krew nagromadziła się w kończynach, trzeba mieć trochę ruchu – powiedział, unosząc i opuszczając stopy. Roześmiała się.
– Wykąp się lepiej – powiedziała.
– Za godzinę, wiesz, bo moglibyśmy zemdleć. Na razie trzeba trochę połazić, żeby ulżyć sercom.
– Nie musimy kąpać się razem. Nie płacimy za kąpiel, tylko za pokój.
– Przyjemniej mdleć razem: dwie głowy razem, bęc na posadzkę. Jak romantycznie, jak malowniczo…
– Co?
– No, jak kolorowo…
– No dobrze, to chodź na ten spacerek.
Właściwie nie było gdzie chodzić: barak nie był aż tak duży, na polu było mroźno, a w stronę pasa startowego nie można było się przedostać.
Kupił numer „The Globe”: „Trzy statki Heddeni zbliżały się do Ziemi. Za tydzień miały wejść na orbitę. Wszyscy prosili o możliwość lądowania w Ameryce”.
– Urwali się, czy co?… – zdziwiła się Agnes. – Czemu tak wszyscy naraz?… Gdzie się pchają? Trzeba ich jakoś ostrzec.
– Są niezależnie informowani przez Amerykę, Zjednoczoną Europę i Republikę Środka. Na niezależnych kanałach.
– Jak to się odbywa?
– Zwyczajnie. Wszędzie są emigranci, znaczy Heddeni. Znają częstotliwości odbioru, więc są słyszani, a mówią w ich własnym języku.
– Nasi najlepiej się reklamują?
– To już taka tradycja tego kraju – Graham pokiwał głową.
– A co jeszcze piszą?
– Takie tam duperoły… Aż roi się od morderstw i zamieszek. Toronto wkrótce wymrze, jak nie przestaną się mordować…
– To nie dowcip. Wielkie miasta wymierają; ludzie opuszczają je.
– Oczywiście, że to nie był dowcip.
– Ale o nas… Czy piszą coś o Maratheon? Chwilę zwlekał.
– Piszą, że zawieszono akcję weryfikacji profesorów, że odbyła się debata w parlamencie.
– A piszą coś o odwieszeniu profesorów? – nalegała.
– Tak. Tymczasowo odwieszono wszystkich.
– Ciebie też?
– Piszą, że wszystkich. Bez wyjątku. Chwilę milczeli.
– Więc co?… – zapytał.
– Co?
– No, czy wracamy?
– Nie – to było „nie” w stylu dawnej Agnes, takie jak smagnięcie batem.
XXVI
Zdążyli wrócić ze spaceru i wziąć wspólny prysznic. Dwie godziny później jeszcze leżeli sobie w pościeli, gdy usłyszeli niezwykły gwizd i łomot, a przez barak przeszły mocne wibracje. Okno wychodziło na przedmieścia, a poza tym trzeba by było coś na siebie włożyć, więc Graham nie podniósł się z łóżka.
Zaraź potem rozległo się pukanie do drzwi, pokojówka przyniosła rzeczy z pralni.
– Proszę otworzyć swoim kluczem – powiedział Graham, a Agnes naciągnęła kołdrę pod samą szyję.
Zza drzwi przez chwilę dochodziły gniewne pomruki i szczękanie pęku kluczy. Potem znalazła właściwy i weszła ta sama, starsza, masywna kobieta.
– Część rzeczy została wyprasowana, reszta nie – złożyła stertę na stoliku. – Właśnie przyleciał dodatkowy samolot z Europy. Jeśli nie macie biletów, możecie się nim zabrać. Powinny być duże zniżki, bo nie ma wielu chętnych. Większość zabrał ten, co poleciał rano. Odlot samolotu planują o północy. Ma być dzienny lot.
– Jak to – dzienny? Przecież startuje o północy?…
– Nie wiem. Tak wszyscy mówią.
Nie pozostało nic innego, jak się spakować. Taka okazja mogła nie powtórzyć się prędko.
Sala odlotów była pełna. Przedstawiciele Eurolinie starannie sprawdzali bilety. Pasażerowie pojedynczo znikali za drzwiami wyjściowymi, oddając bagaże pracownikowi, który ważył je na wadze towarowej, a następnie ładował na wózek.
W pewnym momencie kolejka pasażerów do drzwi ze świecącym napisem „odlot” skończyła się, choć sala pozostała nadal dość wypełniona.
– Liczyłem, ilu weszło – odezwał się stojący obok mężczyzna. – Sto dwanaście osób. Nie mają ani połowy obsady, powinni dać jakieś zniżki. Spokojnie usiadł na swoich tobołkach i zwijał skręta. Graham podał mu ogień.
Zgodnie z tym, co powiedział, wkrótce przyszła pracownica Eurolinie i powiesiła na gwoździu dużą tablicę z napisem: „Udzielamy zniżki – czterdzieści osiem tysięcy dolarów od biletu”.
Ludzie znów zaczęli tłoczyć się wokół okienka kasowego. Ustawiła się długa kolejka. Każdy, kto kupił bilet, szedł od razu do drzwi odlotów i oddawał bagaż. Graham i Agnes stali daleko od kasy i gdy wywieszono informację, nie mieli szans, żeby zająć dobre miejsce w kolejce; znaleźli się dokładnie na jej końcu.
– Znowu nas wyrolowali, co? – Graham zrobił kwaśną minę.
– Polecimy nie tym, to następnym – wyraziła to, co i on czuł: najchętniej pomieszkaliby trochę w tym przytulnym, świeżo lakierowanym pokoju hotelowym.
Kolejka wolno przesuwała się.
– Popatrz, nie wszyscy stoją w kolejce – powiedziała cicho. – Ten facet, co do nas zagadał, dalej siedzi sobie w kącie i ćmi papierosa.
Spojrzeli na siebie i spokojnie odeszli z kolejki. Co szkodziło trochę poobserwować sytuację?
Kolejka skończyła się, ale nadal kilka osób nie podchodziło do kasy. Pracownica Eurolinie rozejrzała się uważnie po sali i zamieniła kilka słów z koleżanką. Nie było szans, żeby w krótkim czasie przyjechał mikrobus z nowymi pasażerami.